Jeśli chcecie zobaczyć listy faktycznie dobrych filmów, zerknijcie tutaj:
Poznajmy się od filmowej strony #6 – Angelika Borucka
Poznajmy się od filmowej strony #5 – Bartosz Tomaszewski
Poznajmy się od filmowej strony #4 – Szymon Góraj
Poznajmy się od filmowej strony #3 – Krzysztof Wdowik
Poznajmy się od filmowej strony #2 – Dominik Dudek
Gdybyście tak przejrzeli poprzednie zestawienia moich kolegów i koleżanek, to bez problemu wyłapalibyście jeden mały szczegół, który łączy przynajmniej większą część z nich – wszędzie tam obecne było opus magnum Francisa Forda. Trudno zatem powiedzieć mi na jego temat cokolwiek poza to, co już zostało powiedziane. Dodam tylko od siebie, że naprawdę niewiele jest filmów, które potrafią doprowadzić mnie do najprawdziwszych i niewymuszonych łez, a Ojciec Chrzestny robi to za każdym razem i z niezmienną siłą. Finał trylogii jawi się tu natomiast jako swoista klamra kompozycyjna, która w jednym miejscu i w jednym momencie wyzwala wszystkie nagromadzone w trakcie emocje. Michael przez całe życie chciał dobrze, robił wszystko dla swoich najbliższych, starał się jak mógł, a zmarł śmiercią pustelniczą, nie doczekawszy się nigdy szacunku, jakim cieszył się jego ojciec. Mówcie co chcecie, ale nie ma drugiej tak poruszającej sekwencji w historii kina. Redaktor Łukasz Kołakowski i jego zabawki mogą się schować.
Ach, jest i Atak klonów… pierwotnie planowałem w tym miejscu umieścić Zemstę Sithów, którą uważam za najdoskonalszy film w uniwersum Gwiezdnych wojen, ale z dwóch powodów postanowiłem wprowadzić małą zmianę. Po pierwsze, aby nieco was striggerować, a po drugie to zestawienie jest idealnym miejscem na zamieszczenie autorskiego manifestu. Od zawsze i na zawsze twierdzić bowiem będę, że Atak klonów to rewelacyjny koncept, którego Papa Lucas po brzegi wypełnił naiwną, dziecięcą wręcz miłością. I już jakby samo to subiektywne wyobrażenie skali niniejszego przedsięwzięcia oraz zamiaru twórcy zmuszają mnie do uznania jego intencji. Z tym filmem jest bowiem tak, jak ze sztuką konceptualną – musimy po prostu uwierzyć, że autor przy jej tworzeniu posiadał ideę, która się nie materializuje, tylko wyrażana jest poprzez sugestię. George Lucas to co prawda nie Marcel Duchamp, ale w odniesieniu do Gwiezdnych wojen nie powinna zaskakiwać was nawet najbardziej absurdalna analogia. W końcu pisaliśmy tu już o Ostatnim Jedi jako disneyowskim Triumfie woli.
Zapewne wielu moich ziomków zaskoczy fakt, że z filmografii Stanleya Kubricka to nie Odyseja kosmiczna trafiła do tego zestawienia. Z miejsca jednak ich uspokajam – nie stało się tak bynajmniej dlatego, że w końcu uznałem kosmiczne arcydzieło za najskuteczniejszy w galaktyce środek nasenny, a dlatego że to właśnie Barry Lyndon uchodzi w mojej opinii za najlepszy film w dorobku Amerykanina. Naturalne oświetlenie, wybitna scenografia i kostiumy, perfekcyjna znajomość realiów epoki, no i ta olśniewająca kompozycja kadru, która w tej aranżacji przypominają bardziej malarskie płótno aniżeli spojrzenie oka kamery filmowej. Jakkolwiek jednak wybitnie nie spisałbyby się osoby odpowiedzialne za wyżej wymienione części składowe, ten ponad trzygodzinny metraż kupił mnie bez reszty dopiero dzięki standardom narracyjnym – o Barrym Lyndonie możemy powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że posiada jakiekolwiek „tempo”. Nie ma tu przyspieszenia, ani też zbędnych przestojów; wydaje się wręcz, że film poruszany jest przez jakieś niewidzialne, wszechmocne i pierwotne siły, które decydują o zachowaniu przez obraz wewnętrzej spójności pomimo zewnętrznej flegmatyczności. Czy to oznacza więc, iż Kubrickowi udało się nawiązać kontakt z absolutem? A może z odwiecznymi prawami natury? Pozwólcie, że te pytania pozostawię bez odpowiedzi. Jeszcze jacyś iluminaci mnie sprzątną i co wtedy będzie…
Przepraszam, czy ja mówiłem coś o całkowicie wyzwolonej narracji bez najmniejszej wzmianki o Lamparcie Viscontiego? Jeśli w kontekście Barry’ego Lyndona można było zakładać istnienie tego typu gradacji tempa (lub raczej tej gradacji braku), to majestatyczny fresk największego filmowego arystokraty pod tym względem przebija go przynajmniej dwukrotnie. Lampart nie spieszy się absolutnie donikąd i daje sobie czas dosłownie na wszystko. Tyle rozwleczonych dyskusji między postaciami, niewinnych zalotów młodych kochanków i długich oraz egzaltowanych ujęć świata włoskiej burżuazji nie zaznamy w żadnym innym filmie ani też za pośrednictwem jakiegokolwiek innego medium. Do historii przeszła końcowa, trwająca nieco ponad 46 minut sekwencja balu, podczas której wraz z operatorem Giuseppe Rotuno i Burtem Lancasterem błądzimy bez celu po korytarzach pałacu, mimowolnie pochłaniając jego atmosferę i de facto stając się kolejnym stałym bywalcem. Zupełnie tak, jakbyście jako jedyni na ogromnej imprezie pozostali trzeźwi i chłodno, ale i z nostalgią, obserwowali dzieło moralnego przeobrażenia, jakie dokonuje się na waszych oczach. Wartość tego doświadczenia? Bezcenna.
Jednak.
Bardot >>>>>>>> Karina.
Dziękuje, to chciałam tylko przeczytać.
#teambardot
Że Love niby na ławce rezerwowych? Come on! Toz to badziew.
Ale CLIMAX – pierwsza klasA