Trudno mi było wyobrazić sobie Nowe Horyzonty w przestrzeni domowej. Festiwal ten zawsze stawiał na kino artystyczne wyróżniające się powolną narracją, będące zaprzeczeniem wysokobudżetowych, hollywoodzkich widowisk. Takie filmy lepiej przeżywa się razem z innymi ludźmi, siedząc w ciemnościach w sali kinowej. W domu więcej rzeczy odciąga naszą uwagę, czy to telefon, rodzina, czy odgłos odkurzacza z mieszkania sąsiada. Chociaż być może dzięki temu mogłem również bardziej docenić te produkcje, które pozornie były zupełnie nieefektowne, ale utrzymywały moje zaciekawienie przez mniej więcej 2 godziny. W trakcie trwania edycji online nie mogłem sobie pozwolić na urlop, więc liczba obejrzanych filmów nie jest wcale imponująca. Udało się ich obejrzeć 16 – zazwyczaj podobną ilość zaliczałem, gdy przyjeżdżałem na 4-5 dni do Wrocławia. Chociaż inna sprawa, że śrubowanie rekordów nie robi na mnie wrażenia. Niech każdy ogląda w swoim tempie tak, żeby czerpać z tego przyjemność.
Wśród najlepszych był na pewno film z Lesotho – To nie pogrzeb, to zmartwychwstanie Lemohanga Jeremiaha Mosese. To niby prosta historia o kobiecie wyczekującej śmierci, żałobie i wypieraniu tradycji przez postęp. Udało się to jednak przedstawić w wyjątkowy sposób dzięki eksperymentalnej ścieżce dźwiękowej, długim, statycznym ujęciom oraz zanurzeniu w lokalnej specyfice. „Za każdym razem, gdy mówię słowo postęp, język zwija mi się w rulon. Nie mogę się zmusić, by je wymówić” – słowa jednego z bohaterów stają się idealnym podsumowaniem tej opowieści. W afrykańskich filmach takich jak ten lub Ojciec Nafi (reż. Mamadou Dia) rzuciło mi się w oczy, jak bardzo wydarzenia rozgrywające się na ekranie przypominają konwencję westernu. Przemijający świat, przybysze z zewnątrz ingerujący w lokalną społeczność oraz ostatni sprawiedliwi stojący na straży tradycji i wyznawanych przez lata wartości. Może będzie jeszcze okazja zobaczyć oba filmy podczas festiwalu Afrykamera w grudniu.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie Berlin Alexanderplatz Burhana Qurbaniego. To obraz oparty na klasycznej powieści Alfreda Döblina, lecz osadzony w czasach współczesnych. Głównym bohaterem jest czarnoskóry uchodźca, po zwolnieniu z pracy wkraczający na ścieżkę przestępczą. Czas trwania przekraczający 3 godziny, filozoficzna narracja z offu oraz monumentalny wymiar opowieści o zagubionym, grzeszącym człowieku. A przy tym atrakcyjna strona wizualna, z dynamiczną pracą kamerą oraz częstymi zmianami kolorystyki. Berlin Alexanderplatz wygląda jak nieślubne dziecko Terrence’a Malicka i Nicolasa Windinga Refna. Co ciekawe, nie przepadam za żadnym z tych reżyserów, natomiast dzieło Qurbaniego niezmiennie mnie fascynowało pomimo oglądania w warunkach domowych. Duża w tym zasługa Albrechta Schucha w roli psychopatycznego Reinholda. To znakomita, przerysowana, stworzona na skrajnościach kreacja potwierdzająca talent niemieckiego aktora, który niedawno imponował jako terapeuta dziecięcy w Błędzie systemu.
Na rauszu Thomasa Vinterberga warto obejrzeć choćby po to, aby zobaczyć tańczącego Madsa Mikkelsena. To film co najwyżej dobry, ale przekonująco opowiadający o męskiej przyjaźni, tęsknocie za młodością i kryzysie wieku średniego zalewanym alkoholem. Podczas seansu najpierw samemu ma się ochotę na drinka, aby finalnie wybrać wodę mineralną. Godny uwagi jest też obraz Szesnaście mgnień wiosny nakręcony przez zaledwie 20-letnią Suzanne Lindon. To unikalna, młodzieńcza perspektywa, skupiająca się raczej na gestach niż słowach i chwilowym zauroczeniu dwojga ludzi w różnym wieku (ona ma lat naście, a on już po trzydziestce). Warto jeszcze wspomnieć o Nowym porządku Michela Franco – meksykański reżyser nie bierze jeńców i przedstawia dystopię wcale nie tak daleką od rzeczywistości. W chłodny, reporterski oraz właściwie pozbawiony emocji sposób opowiada o rewolucji będącej źródłem nakręcającej się spirali przemocy. Agresja i brutalność są takie jakie być powinny – odrzucające i maksymalnie irytujące, nie ma w nich nic fascynującego. Choć nadal sam nie jestem pewien, czy mi się podobało, ponieważ pozytywne postaci mają najgorzej, a reżyser mógł pójść o jeden krok za daleko ze swoją mizantropią.
Obyło się bez ogromnych rozczarowań, chociaż oczywiście były produkcje nieudane. Nie rozumiem fenomenu Nocy królów Philippe’a Lacôte, a to kandydat Wybrzeża Kości Słoniowej do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Akcja toczy się w nietypowym więzieniu, w praktyce rządzonym przez osadzonych. Nowo przybyły więzień zostaje wybrany na opowiadacza i wedle tradycji ma snuć przez całą noc historie, aby przeżyć. Niestety widzę w tym filmie wiele złych wyborów realizacyjnych, od tandetnych efektów specjalnych aż po niewykorzystanie samej przestrzeni więzienia. Zabrakło nie tylko napięcia, ale lepszego przenikania się opowieści i bardziej wyrazistych bohaterów. Powieki opadały mi kilkukrotnie podczas seansu Opowieści z kasztanowego lasu Gregora Božiča. Słoweński kandydat do Oscara oferuje wprawdzie piękną warstwę wizualną, natomiast poetycki wymiar przysłonił jakiekolwiek inne, interesujące elementy.
A teraz przechodzimy do American Film Festival. Pierwszym filmem, jaki odpaliłem, była Materna Davida Gutnika opowiadająca o losach czterech kobiet połączonych przez niebezpieczny incydent w metrze. Dzięki nowelowej konstrukcji płynnie przechodzimy do kolejnych segmentów. Mają one punkty wspólne – opowiadają o macierzyństwie, samotności, presji i trudnym emocjom wiążącym się z relacjami rodzinnymi. Każda z kobiet jest inna, każda funkcjonuje w innym środowisku, ale mierzą się z podobnymi problemami. Szczególnie imponują fragmenty rozgrywające się w Kirgistanie, ponieważ nie jest to amerykańskie patrzenie z wyższością na jakiś odległy kraj, a wręcz najbardziej empatyczna i poruszająca część filmu. Motyw relacji rodzinnych powracał także w Shiva Baby Emmy Seligman. Tam jednak spotkanie po pogrzebie przybiera formę czarnej komedii połączonej z horrorem. Zestresowana bohaterka musi bowiem lawirować pomiędzy kolejnymi niewygodnymi pytaniami zadawanymi przez rodzinę a utrzymaniem w tajemnicy tego, że dorabia, świadcząc usługi seksualne. A na spotkaniu jest jeden z klientów z żoną i nieustannie płaczącym dzieckiem. Reżyserka ma znakomite komediowe wyczucie, wprowadzając nas przy tym w stan psychiczny bohaterki. To bardzo dobre, ale wyczerpujące kino.
Jestem pod wrażeniem tego, jak udało się przygotować platformę festiwalową. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, kiedy jakiś film zaciąłby się na dłuższą chwilę. Można było przewijać reklamy, co podczas wersji stacjonarnej jest przecież niemożliwe. Na pewno są drobne rzeczy do poprawki jak chociażby informowanie o zasadach odtwarzania filmów lub komunikaty o kończących się miejscach na konkretne tytuły. Jak na pierwszą edycję online wyszło jednak naprawdę świetnie. Przy takim zaangażowaniu i kreatywności organizatorów może być tylko lepiej!
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Nowe Horyzonty i American Film Festival