Hiszpański twórca, który w publicznej świadomości zapisał się autorstwem skandalizującego Psa andaluzyjskiego oraz Złotego Wieku, w każdym swoim dziele udowadniał bowiem, że naprawdę nieistotne jest to, o czym traktuje film i za jakie pieniądze jest kręcony – liczy się wyłącznie pomysłowość i umiejętność zmaterializowania jej efektów. Tak więc choć dziś kojarzymy go przede wszystkim z zamiłowaniem do poetyki surrealizmu, uwidaczniającym się nie tylko we wspomnianych produkcjach z początków kariery, ale przede wszystkim we francuskim okresie jego twórczości (Piękność dnia, Dyskretny urok burżuazji, Mroczny przedmiot pożądania), to nie gorzej szło mu z realizacją tej zasady w swoich bardziej „realistycznych” produkcjach. Jedną z nich, niesłusznie pomijaną w dyskusjach na temat wielkości reżysera, jest natomiast On – satyryczny melodramat, w którym Buñuel nie pozostawił na relacjach międzyludzkich suchej nitki.
Ale po kolei. On, choć na pierwszy rzut oka przybiera konwencję klasycznego melodramatu, gdzie miłość od pierwszego wejrzenia zdaje się zyskiwać aprobatę samego Boga, dość szybko uzmysławia nam, że za cel bynajmniej nie obrał hołdowania prymitywnym, eskapistycznym pobudkom. Sam Buñuel mówił o nim, jako o jednym ze swoich ulubionych filmów, a próbując objaśnić jego istotę, konstatował: „Prawdę mówiąc (On – przyp. red.) nie ma w sobie nic meksykańskiego. Akcja mogłaby się toczyć gdziekolwiek, ponieważ zasadniczą sprawą jest portret paranoika. Paranoicy są jak poeci. Już tacy się rodzą. Tłumaczą więc sobie rzeczywistość zawsze zgodnie ze swoją obsesją, która stanowi punkt odniesienia dla wszystkiego i wokół której wszystko się obraca”.
Wychodząc od tego założenia, Buñuel eksploruje zawarte w nim możliwości na podstawie uczucia, jakie połączyło hrabiego Francisco i piękną acz niewinną Glorię, która wkrótce okazuje się narzeczoną jego przyjaciela Raula. Ten fakt nie staje jednak na przeszkodzie miłosnych podrygiwań dwójki bohaterów, co niedługo potem znajduje odzwierciedlenie w zawarciu przez nich związku małżeńskiego. Od tego momentu sprawy mają się ku gorszemu, a Francisco z każdym dniem zbliża się do obłędu, związanego z podejrzeniem żony o zdradę. To oczywiście nigdy nie następuje, ale – mówiąc słowami Buñuela – obsesja zdrady dla Francisco jest wszystkim i stanowi do wszystkiego odniesienie.
Być może taki ogólnikowy szkic sytuacji nie jest zbyt zachęcający dla osób znających twórczość Buñuela i wobec tego wymagających od niego konkretnego poziomu skomplikowania wywodu, ale w El wszystko rozbija się o szczegóły. To w nich bowiem tkwi sekret jakości niniejszego filmu, który poza wspomnianym portretem paranoi oferuje nam również iście Sartre’owskie spojrzenie na kwestię międzyludzkich relacji. Konflikt oraz dążenie do podporządkowania sobie drugiej istoty – oto co charakteryzuje dojrzałą więź Francisco i Glorii. W tym natomiast można się doszukiwać zarówno drugiej strony tego samego, paranoicznego medalu, jak i typowej dla Buñuela krytyki społeczeństwa zinstytucjonalizowanego, które tu akurat przybiera postać społeczeństwa patriarchalnego o zacięciu burżuazyjnym. Przeciwko kobiecie staje wszak nie tylko jej mąż, ale także kościelni notable czy burżuazyjna matka, dla której konwenans zdaje się ważniejszy aniżeli dobro swej córki. Dla nich bowiem pojęcie sprawiedliwości, tak ochoczo podejmowane przez głównego bohatera, odnosi się wyłącznie do nich samych i do statusu ich posiadania. W jednej z pierwszych scen Franciso gani swojego kamerdynera za to, że ten zmusił służącą do wykonania pewnych czynności seksualnych – jakże ironiczny jest ten moment, gdy uzmysłowimy sobie, iż kamerdyner zachował się w sposób identyczny do tego, podejmowanego non stop przez Francisco względem własnej małżonki.
A jeśli już rozmawiamy o konkretnych scenach, to nie sposób pominąć znaczenia sekwencji otwarcia. Oto znajdujemy się w wystawnym kościele podczas tak zwanego mandatum – chrześcijańskiego obrządku obmywania nóg. Oko kamery z wolna przenosi się z ujęcia ołtarza na dokonującego niniejszego obrządku duchownego, który podobnie jak Chrystus, po obmyciu nóg, wręcza im pocałunek. Różnica polega jednak na tym, iż o ile chrześcijański Zbawiciel dokonywał tego aktu w imię powszechnej i solidarnej miłości względem bliźniego, tak duchowny w El wyraźnie czerpie perwersyjną satysfakcję z całowania stóp młodych chłopaków. Zero słów, wyłącznie obrazy, a doskonale wiemy, jaki w tym momencie stosunek do instytucjonalnego kościoła przejawia reżyser. Następnie, na zasadzie skojarzenia, Buñuel przechodzi od portretowania nóg uczestników mandatum do nóg zwykłych wierzących. Robi to aż do momentu, gdy w centrum kadru objawi nam się wyjątkowo urodziwa nóżka Glorii. Wtedy następuje ujęcie na nadchodzącego Francisco, który spogląda na nią z wyraźnym pożądaniem, a chwilę potem przeciwujęcie na oddaną modlitwie Glorię.
Sekwencja ta trwa może z trzy minuty, ale tyle jej wystarczy, aby wyjaśnić nam praktycznie wszystkie zjawiska oraz relacje, zachodzące w El – kościół i duchowni jako ostoja moralnego plugastwa, stanowiącego oparcie dla burżuazyjnej mentalności patriarchatu; Francisco jako silny i władczy mężczyzna, dążący do podporządkowania sobie Glorii; i wreszcie sama Gloria, jako delikatna i niewinna kobieta, nie mająca nic do powiedzenia w starciu z instytucjonalnym zakotwiczeniem kulturowej dominacji. Nawet jeśli nie uzmysłowimy sobie tego faktu od razu, to podświadomie odczuwamy przyjęte przez reżysera formy i nie dziwimy się, gdy w ostatniej scenie Francisco, który w wyniku postępującej paranoi zdołał już postradać zmysły, znajduje ukojenie w klasztornych murach.
Przenikliwy, prześmiewczy i bezkompromisowy – taki był Luis Buñuel i taki również jest On, który wykazuje wszystkie bunuelowskie przymioty przy jednoczesnym dystansowaniu się od ich konwencjonalnej charakterystyki. Szukacie więc nietuzinkowego melodramatu na wieczór z ukochaną? Odpowiedź znajduje się przed waszymi oczyma.
Tytuł filmu: On
Reżyseria:Luis Buñuel
Scenariusz: Luis Buñuel, Luis Alcoriza
Gatunek: Melodramat, satyra
Data premiery: 9. lipca 1953
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Pies andaluzyjski