Jak stworzyć arcydzieło, mając do dyspozycji równowartość ponad stu tysięcy złotych, aktorów niebędących profesjonalistami i żonę jako kierowniczkę produkcji? Czy reżyser, debiutujący w świecie filmów pełnometrażowych, może przyciągnąć i utrzymać uwagę widza? Po seansie Kaili Blues zdecydowanie odpowiadam: Tak! Niejednoznaczne dzieło reżysera i poety, będącego wcześniej fotografem i górnikiem, skłoniło mnie do refleksji nad chińskim społeczeństwem i symboliką w kinematografii. Chcę Cię przekonać, że warto poświęcić mu czas.
Nie nastawiałem się do Kaili Blues przed seansem w żaden sposób. Chciałem zobaczyć coś nowego i nieznanego, stworzonego po fali produkcji propagandowych w Państwie Środka. Reżyser Bi Gan zaoferował mi wybranie się w podróż niczym ze snu, w której przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przeplatają się. Kupiłem bilet na tę wyprawę i zdecydowanie zrobię to raz jeszcze, aby ponownie przeżyć fantastyczną przygodę i jeszcze lepiej ją zrozumieć.
Przez pierwszą godzinę seansu czuję się przytłoczony. Nie rozumiem, co dzieje się na ekranie. Oglądam historię doktora Chena (Yongzhong Chen), prowadzącego całkiem zwyczajne życie. Przyglądam się parszywej, miejscami odrażającej prowincji chińskiej, będącej jednocześnie piękną, gdy kamera przesuwa się na mdły, zielony krajobraz.
Staram się zrozumieć bohatera, jego motywacje i szczątkowo przedstawioną historię. Cały film obraca się wokół kłótni z bratem znanym jako Crazy Face (Lixun Xie) o swojego bratanka Wei Wei (Feiyang Luo). Zdaniem Chena, młodzieniec jest zaniedbywany i prowadzi nędzne życie. Chce mu pomóc i przygarnąć go do swojego mieszkania, na co brat się nie zgadza.
Po chwili widzę na ekranie prowizoryczną przychodnię lekarską i próbuję zainteresować się relacją doktora i jego współpracowniczki. Od początku brakuje mi w niej jakiegoś punktu zaczepenia, historii, na której została zbudowana. Starsza, nie oczekująca zbyt wiele od życia kobieta, prosi Chena o spotkanie z jej przyjacielem (prawdopodobnie ukochanym) i wręczenie mu pamiątkowej kasety z muzyką.
Wszystkie wydarzenia wydają się dosyć chaotyczne. Po wyjściu z kliniki obserwuję nudne, nużące sceny z życia losowego mieszkańca Państwa Środka.
Aż do pewnego naprawdę długiego ujęcia.
Czy brak montażu może zniechęcić? Jasne. W trakcie pierwszej godziny produkcji zasypiam. Każda scena jest maksymalnie rozciągnięta, a jej obróbka minimalna. W pewnym momencie jednak zakochuję się w tym.
Zachwycam się, uświadamiając sobie, że oglądam jedno, trwające 41 minut ujęcie.
To, co powoduje, że moje powieki opadały – statyczna lub mozolnie przemieszczająca się za postaciami kamera, brak muzyki i pozornie nic nieznaczące dialogi – wszystko zmienia się w mgnieniu oka. Zaczynam lubić tę powolne sceny, zapominam o melodii, a rozmowy powoli nabierają sensu. Zupełnie jakby ktoś rzucił na mnie zaklęcie.
Obiektyw jest uczestnikiem wydarzeń, a ja widzę wszystko z perspektywy snu, będąc niezależnym obserwatorem, czującym emocje tych, na których spoczywa mój wzrok. Bi Gan pół miesiąca starał się nakręcić ten moment i chcę z wielkim szacunkiem przyznać, że wyszło mu to fantastycznie.
W naszych marzeniach sennych czas nie gra roli. Ten słynny czwarty wymiar po prostu w nich nie istnieje i nie ma wpływu na wydarzenia, które rozgrywają się w naszej głowie. Podobnie też w trakcie oglądania tego dzieła ciężko określić, czy Chen rozmawia z duchami przeszłości, czy też małymi krokami zmierza ku swej przyszłości. Podążam więc za jego historią i obserwuję podróż do Zhenyuan, chcąc zrozumieć jak najwięcej. Wybiera się tam, ponieważ wszelkie próby dotarcia do rozumu brata nie przyniosły skutku. Wei Wei został w końcu sprzedany przez ojca pewnemu zegarmistrzowi. Doktor chce odszukać bratanka i wziąć go do swojego domu.
Całą nierealną otoczkę podkreśla fakt, iż podczas wyprawy spotyka on dorosłą osobę, która nazywa się dokładnie tak samo jak poszukiwany chłopak. Chen niby poszukuje młodzieńca, a trafia na jego dziesięć lat starszą kopię. Zauważam narysowany zegarek na nadgarstku Wei Wei’a. Dopiero po jakimś czasie przychodzi mi do głowy, że jego młodsza wersja namalowała wcześniej podobny na ścianie swojego domu. Te alegorie czasu nie dają mi spokoju.
W tym samym miejscu bohater poznaje fryzjerkę Zhang Xi (Linyan Liu). Przedstawia jej życie swojego przyjaciela, będące w rzeczywistości jego doświadczeniami. Wspomina o pobycie w więzieniu i relacjach z żoną, która przegrała walkę z chorobą i zmarła. Jestem zaskoczony, gdy wręcza jej kasetę z muzyką, otrzymaną przed wyjazdem od starszej kobiety. Kiedy dowiaduję się, że mężczyzna, który miał ją otrzymać w pierwszej kolejności, nie żyje, przychodzi mi na myśl jedno pytanie: Czy fryzjerka to wizja utraconej ukochanej doktora?
Chen po pewnym czasie wsiada do pociągu i po prostu odjeżdża. Nie pytaj dlaczego – w Kaili Blues nie ma prostych odpowiedzi. Nie wiadomo nawet, czy ta podróż odbywa się w przestrzeni, czy w czasie, choć pojawiające się w trakcie jazdy zegary sugerują drugą opcję.
Niezależnie od interpretacji, Kaili Blues
Jeżeli film nie daje się zinterpretować przy pierwszym podejściu, to zazwyczaj jest intrygujący. Kaili Blues na dodatek jest pokręcone i miejscami chaotyczne.
Tak określiłbym Bi Gana, gdybym miał go krótko scharakteryzować. Po seansie Wściekłych Psów myślałem, że Tarantino potrafi zrobić coś z niczego, mając do dyspozycji nieco ponad milion dolarów. Śmieszne sto tysięcy, które otrzymał chiński reżyser od swojego wykładowcy ze studiów, musiało pokryć koszta pełnometrażowego filmu.
Reżyser wychował się w Kaili, dlatego film można odebrać także jako jego nostalgiczne spojrzenie na przeszłość, w tym na jego dzieciństwo. Sam tytuł nawiązuje jak najbardziej do miasta. Jego człon Blues sugeruje odniesienie do gatunku muzycznego, cechującego się smutkiem i tęsknotą. Oryginalna, chińska nazwa produkcji, to w wolnym tłumaczeniu Przydrożny Piknik. Takie nazewnictwo może mieć związek z licznymi momentami podróżowania Chena w trakcie 41 minutowego ujęcia. Myślę, że stoi za tym coś więcej, ale o to trzeba by zapytać samego twórcę.
W Kaili Blues co jakiś czas mamy do czynienia z poezją czy buddyjskimi sentencjami. Wynika to z tego, że Bi Gan jest osobą, która angażuje się w pełni w swoją twórczość poetycką i potrafi przełożyć ją na ekran. Wspomniane długie ujęcie powstawało pół miesiąca, a on wytrwał pomimo utraty przez obsadę wiary w sukces. Swoją droga muszę przyznać, że, jak na niezawodowych aktorów, wypadli oni naprawdę dobrze.
Mnogość symboliki wykorzystanej przez reżysera jest fascynująca. Podobnie jest z pewnymi drobiazgami, pojawiającymi się w trakcie oglądania. Chociażby informacje o obsadzie pojawiają się w starym telewizorze, kilka minut po rozpoczęciu seansu. Poza tym wielokrotnie możemy być świadkami scen rozgrywających się nie na całym ekranie, lecz w jego fragmencie – w lustrze łazienkowym czy samochodowym. Reszta scenerii nie ma wtedy zupełnie znaczenia.
Brak muzyki, który przytłaczał mnie przez pierwszą godzinę, sprawił, że dałem się wciągnąć w senną podróż. Faktycznie, znikoma ilość dźwięków potrafi zanudzić, ale gdybym miał wymienić jedną rzecz, której nauczyłem się o kinie Państwa Środka to byłby niezaprzeczalny fakt: cisza gra w nim kluczową rolę. Milczenie jest w stanie wyrazić o wiele więcej niż melodia.
Kaili Blues zaskoczyło mnie brakiem propagandy, szeroko znanej w chińskiej kinematografii. Ta produkcja po prostu pokazuje, jak wygląda życie w Chinach. Niczego nie ukrywa i nie podkreśla, przez co daje nam poznać codzienność tego zakątka świata.
W trakcie filmu obserwujemy prowincję, która wygląda podobnie do niektórych wschodnioeuropejskich, zaniedbanych wiosek – drewniane lub kamienne, niewykończone domy, gdzie łamane są wszelkie zasady BHP, a ludzie żyją z dnia na dzień. Poza tym dostrzegamy ciemną mgłę – zanieczyszczone powietrze, o którym wspomina w pewnym momencie Chen.
Obserwując życie w tym mieście, oglądamy słynne uliczne targi z jedzeniem, fryzjerów przyjmujących klientów w rozpadających się budynkach oraz negocjacje dosłownie o grosze, będące częścią chińskiej kultury.
Kaili Blues pokazuje, że w czasie wolnym od pracy mieszkańcy Państwa Środka wybierają się na uliczne koncerty, grają w pokera i bilard na pieniądze, a także śpiewają karaoke. To ich sposoby na wykorzystanie relaks ciągu dnia. Brakuje mi tylko sceny wspólnego, obfitego jedzenia.
Ciekawostką, którą można dostrzec w jednym z dialogów, jest rytuał chińskiego palenia sztucznych pieniędzy. To zwyczaj wynikający z troski o zmarłych, którym rodzina chce przekazać oszczędności. Niektóre regiony Chin decydują się ostatnio na zakazanie tej tradycji, powołując się na walkę z zanieczyszczeniem powietrza. Chińczycy często wrzucają do paleniska także kartonowe modele luksusowych samochodów, nowoczesnych smartfonów czy pięknych domów. Najwidoczniej te przedmioty mają przedostać się na drugą stronę. Wszystko po to, żeby zadbać o swoich bliskich zmarłych i przekupić złe duchy.
Bi Gan sprawił, że chcę obejrzeć Kaili Blues jeszcze raz. Tym razem nie zanudzi mnie przez pierwszą godzinę, lecz postaram się jeszcze lepiej zrozumieć, co tak naprawdę reżyser chciał przekazać. Czy sednem filmu rzeczywiście jest czas? Czy może to tylko przykrywka, pod którą kryje się coś większego? Jak duże znaczenie ma poezja, fragmentami pojawiająca się w tym dziele?
Jedno jest pewne – im większa wiedza o Chinach, tym więcej można wynieść z tej produkcji. Stawiam dopiero pierwsze kroki w oswajaniu się z tą naprawdę rozległą i niełatwą kulturą. Kto wie, może za jakiś czas powstanie Kino Państwa Środka – Kaili Blues podejście drugie
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
A czy „Przydrożny piknik”/Roadside Picnic nie jest nawiązaniem do Tarkowskiego? To jest tytuł książki braci Strugackich, której wolną adaptacją jest Stalker Tarkowskiego. Motyw z wracającymi co chwilę wierszami przywodzi natomiast na myśl Zwierciadło tego reżysera. W ogóle praca kamery w Kaili Blues przywodziła mi na myśl filmy AT.
W każdym razie świetny film, niesamowite odkrycie.