Do czego jest zdolny człowiek będący pod rozkazami? Jak bardzo jest w stanie upaść i bestialsko zachować? Co czują ofiary osoby pozbawionej skrupułów? To tylko kilka kwestii poruszonych w filmie Miasto życia i śmierci, wyreżyserowanym przez Chuan Lu. Przybliża on nie do końca znaną na europejskim lądzie tragedię – masakrę nankińską. To brutalna rzeź dokonana przez Japończyków w latach 1937-38 na mieszkańcach ówczesnej stolicy Republiki Chińskiej – Nankinu. Temat ciężki, ale istotny – zarówno dla mnie, jak i dla Chińczyków.
Nanjing! Nanjing!, bo tak brzmi oryginalny tytuł, łapie widza za serce i wyciska z niego co się da, a wpływa na to bardzo wiele czynników. Począwszy od czarno-białego widoku ulic Nankinu i kadrów pokazujących miasto z zewnątrz, zaczyna się czuć grozę i jednocześnie ciekawość.
Osoba zapoznana z historią jest przygotowana na drastyczne sceny i dostaje ich naprawdę wiele. Empatię przede wszystkim wywołują masowe mordy dokonywane na chińskich żołnierzach, należących do ruchu oporu. Ale nie tylko żołnierze umierają. Śmierć dotyka także cywili, w tym kobiety i dzieci. Nie sposób uciec przed tragicznym losem, gdy na każdym rogu znajdują się japońskie oddziały. Ci, którym uda się przeżyć, trafiają do obozu dla uchodźców, w którym nie są pewni swojej przyszłości.
Wiele młodych dziewczyn z Nankinu zostaje brutalnie zgwałconych przez okupantów i pozbawionych jakiejkolwiek godności. Nie mają wyboru i stawianie oporu grozi im śmiercią. Ale czy życie w taki sposób jest warte kolejnych kilku oddechów? Ciężko jest postawić się w sytuacji osoby, która tylko przeciąga swoją egzekucję w czasie. Poddanie się i kolaboracja czy godność i walka?
Ten film nie przemawia za pomocą muzyki czy licznych dialogów – tutaj narratorem jest cisza. Genialnie ukazuje bezradność obywateli Nankinu wobec najazdu wroga i jest obecna prawie przez cały czas. Melodie pojawiają się jedynie w niektórych, ale za to bardzo istotnych momentach. Dialogi prowadzone są tylko, gdy są konieczne.
Przy milionowej liczbie mieszkańców Nankinu i ogromnej armii japońskiej wydaje się dziwne, iż tylko kilka osób odgrywa znaczącą rolę. Tak to już z nami jest, że to jednostki się wyróżniają. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka postaci, które są najistotniejsze dla zrozumienia przez widza głębi filmu.
Najważniejszą osobą jest Kadokawa (Hideo Nakaizumi), początkowo starszy szeregowy, później sierżant wojsk japońskich. To osoba, która w zasadzie niewiele robi, ale nie jest w pełni bierna w obliczu terroru wprowadzanego przez swoich pobratymców. Jako właściwie jedyny żołnierz stacjonujący w Nankinie ma wątpliwości co do metod działania. Czuje się jednak bezradny wobec wyżej postawionych oficerów, a także kolegów z armii, którzy myślą głównie o egzekucjach, gwałtach i odpoczynku przy wspólnym śpiewaniu. Na pewno większość ma podobne przemyślenia, ale jedynie on je manifestuje.
Kolejnym wartym wspomnienia jest nazista John Rabe (John Paisley), przebywający na misji dyplomatycznej i skupiający się na relacjach z Japończykami. Dostrzega on ich okrucieństwo i zatrudnia chińskiego sekretarza, pana Tang (Wei Fan), który stara się działać na rzecz osób z obozu, w tym swojej żony i dziecka. Tang to przykład kolaboranta z przymusu. Z głodu. Z braku bezpieczeństwa. Nie jeden z nas postąpiłby podobnie, chcąc zapewnić szansę na byt swojej rodzinie. Co ciekawe, John Rabe w rzeczywistości utworzył strefę bezpieczeństwa, w której schroniło się ok. 200 tys. Chińczyków.
Widzimy też obraz wojny oczami osób, które wiernie kierują się swoimi wartościami. Wyszczególnić tu można Lu Jianxiong (Ye Liu) – przywódcę ruchu oporu. Przegrywa walkę o Nankin i musi złożyć broń. Zostaje skierowany na egzekucję, tym samym będąc zmuszonym do opuszczenia chłopca, którym się dotychczas opiekował. Niewystarczająca ilość ludzi oraz niedostosowane uzbrojenie nie pozwalają jego ludziom ponownie walczyć o wolności.
Ostatnią już postacią kluczową jest pani Jiang (Yuanyuan Gao). Przewodzi ona kobietami w obozie w Nankinie. Jest najbardziej szanowana i to jej większość powierza swój los. Jiang to przykład bohaterki, która ratuje ludzi przed wywózką, ryzykując przy tym życiem. Przeciwstawia się także gwałtom dokonywanym na swoich koleżankach.
Film powstał, nie oszukujmy się, z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest pamięć – pokazanie światu masakry nankińskiej i tego, że w ogóle do niej doszło, co czasem jest podważane przez japońskich historyków. Kryje się w tym też aspekt propagandowy. Relacje chińsko-japońskie są podobne do relacji polsko-niemieckich czy polsko-rosyjskich jeszcze sprzed kilku lat. Dumą szarego Polaka była niechęć do Niemców i Rosjan. Identycznie jest w Chinach, gdzie silnie nacjonalistyczny naród jest nieprzychylnie nastawiony do Japończyków. Oczywiście zmienia się to z pokolenia na pokolenie, jak i u nas.
Drugim, równie istotnym powodem, jest wyraz szacunku dla ofiar masakry w Nankinie. Film fantastycznie przedstawia losy zwykłych ludzi, którzy nie mogą nic zrobić w swojej fatalnej sytuacji. Zostaje im tylko czekać, albo próbować uciec, a nam pozostaje jedynie współczuć i pamiętać. W Mieście życia i śmierci zginęło od 50 do 300 tys. osób, z czego górna granica to dane rządu chińskiego.
Sama sprawa gwałtu nankińskiego nie była poruszana za czasów Mao Zedonga, gdyż wskazywała ona na walkę Republiki Chińskiej z okupantem. Ta z kolei, przebywająca na Tajwanie prawowita władza, nie była na rękę komunistom. Reżim nie był wtedy lepszy od Japończyków. W końcu Mao zabijał miliony swoich obywateli.
Oglądając tego typu produkcje traktujące o wojnie czy innych konfliktach, zawsze zastanawiam się nad jednym. Co definiuje człowieka? Co sprawia, że można kogoś nazwać człowiekiem? Przecież tak bestialskie zachowania jak w Nankinie nie mogą być dokonywane przez ludzi, a jednak. Zachęcam gorąco do poświęcenia dwóch godzin na obejrzenie Miasta życia i śmierci i wystawienia na próbę swojej empatii, swojego człowieczeństwa. Idealnie podsumowuje to dzieło cytat z końcowej sceny:
Ciężej jest żyć, niż umrzeć.
Źródło ilustracji wprowadzającej: Kadr z filmu Miasto życia i śmierci