Zacznijmy od tego, że jestem ostatnią osobą, która krytykowałaby jakiekolwiek próby działań na rzecz mniejszości czy walkę o równe prawa. Lubię, kiedy tematy te przewijają się w filmach, serialach czy innych tekstach kultury. Jednak to, co stało się w I tak po prostu… sprawia wrażenie ogromnej klęski twórców. Przez dziesięć odcinków śledzimy losy Carrie, Charlotte i Mirandy, które pamiętamy sprzed lat. Spontaniczne, postępowe i szalone nowojorczanki podbiły serca milionów widzów na całym świecie. Teraz, gdy spotykamy je w dzisiejszym świecie, są zupełnie inne. To dziwne, bo mimo tego, że ludzie się zmieniają, to one wydają się szczególnie niedopasowane i nieodnajdujące się w otaczającym ich świecie. To nie pasuje do wizerunku, jaki utarł się w świadomości fanów. Nie można robić widzom aż takich niespodzianek.
I tak po prostu… nie opowiada już dłużej o przyjaźni, a na pewno nie stawia jej na pierwszym planie. Twórcy za główny cel wzięli sobie ukazanie jak największej liczby mniejszości. I o ile w tym fakcie nie ma nic złego, to wraz z tym zmienili zupełnie główne bohaterki, a w szczególności Mirandę. Cynthia Nixon musiała zagrać postać pełną sprzeczności i zagubienia, która cały czas wplątuje się w sytuacje, powodujące u niej mnóstwo niezręczności, a u widzów wręcz oceany cringe’u. Przez pierwsze odcinki aż trudno patrzeć na to, co dzieje się na ekranie. Później albo staje się nieco lepiej, albo widz się do tego już przyzwyczaja – trudno powiedzieć.
Orientacja seksualna, niebinarność, alkoholizm, religia, problemy rasowe – to tylko część wątków, które twórcy zdecydowali się upchnąć w dziesięciu odcinkach I tak po prostu…. Zamiast zrobić to naturalnie, wszystkie te aspekty nachalnie wyłożyli na pierwszy plan, odbierając charaktery i siłę głównym bohaterkom. Carrie nie jest już piszącą dziennikarką, ponieważ zajęła się jakże modnym nagrywaniem podcastów. Charlotte żyjąca w swoim poukładanym, rodzinnym świecie, nie może odnaleźć się w sytuacji, gdy jej dziecko nie chce żyć według schematów. Miranda… całkowicie zmienia swoje życie, ale w sposób ogromnie niezręczny.
Nieustanne faux pas, nachalność, brak humoru, bladość głównych bohaterek i brak Samanthy – to wszystko składa się na ogromną klęskę kontynuacji Seksu w wielkim mieście. Nowa produkcja nie jest nawet namiastką nowojorskiego szaleństwa i życia, które poznaliśmy przed laty. Próbuje wpisać się w dzisiejszy świat, ale wchodzi do niego niczym słoń do składu porcelany. Próbuje się dostosować, rozbijając po drodze wszystko, co napotka. To w głównej mierze poprawność polityczna zabiła iskrę znaną z Seksu w wielkim mieście i zasłoniła to, co było w serialu unikatowe. Próba dotarcia do jak największej liczby odbiorców i poruszenia jak największej liczby tematów w tak krótkiej produkcji nie mogła się udać. Tym bardziej przy scenariuszu, przez który główne bohaterki stały się niezręcznymi boomerkami usilnie starającymi się nimi nie być.
Ilustracja wprowadzenia: I tak po prostu…/HBO