Daniel Day-Lewis – najlepszy z najlepszych?

Człowiek – bóg. Jeśli jesteś aktorem nominowanym do Oscara wraz z Danielem, to równie dobrze możesz w tym momencie zaprzestać przygotowywania przemowy. Aktor niewątpliwie najbardziej zasłynął ze swojego “method acting”, czyli całkowitemu oddaniu się postaci, nie wychodząc z niej nawet poza planem. Mamy te słynne filmiki, gdzie siedzi na przerwie pomiędzy scenami, dalej nie wychodząc ze swojej roli. Wszyscy Starbucks i Taco Bell, a Day-Lewis je kanapkę z 1899 roku. Zanim przejdziemy dalej, wyjaśnijmy sobie pierw dokładniej termin “method acting”, żebyśmy wiedzieli, z czym mamy do czynienia i czy słusznie DDL nosi tę etykietkę w mediach przy prawie każdym tekście publicystycznym.

Geneza method acting wywodzi się z “Systemu Stanisławskiego”, który wprowadził techniki polegające na psychologicznym realizmie w grze aktorskiej. Czyli jak zawsze Europa wymyśliła coś ważnego w kinie. Lee Strasberg, który później przyczynił się do kultywowania tej metody, uznawał “method acting” za coś, co prawie każdy aktor robi, grając na wysokim poziomie. Jego opinia jest w sumie całkiem ciekawa, ponieważ uważał, że method powstał jako łatwe narzędzie dla aktorów, aby mogli osiągnąć pożądany efekt, który tak się złożyło trafia do publiczności.

Jest to w zasadzie aktorska droga na skróty, gdzie zamiast fabrykowania konkretnych emocji, sugeruje się podróż do wnętrza siebie w celu wygrzebania emocjonalnych zgliszczy i użycia ich do wsparcia wiarygodności swojego występu. Edward Norton zapytany niegdyś w wywiadzie dla IndieWire o method acting przyznał, że ludzie często błędnie interpretują ten termin. Dla niego jest to umiejętność czerpania z “siebie”, z własnych doświadczeń i wspomnień, aby uzyskać łatwy dostęp do tych emocji i móc je zagrać. Jest to po prostu słuszne w użyciu i proste narzędzie, którym posługuje się wielu aktorów.

Tak więc method acting jest zarówno tym przerysowanym wczuwaniem się w postać poza planem i kanapką z 1899, ale też i praktycznym narzędziem, stosowanym prawdopodobnie przez wielu, wielu aktorów. Sam Daniel w wywiadzie przyznał, że dla niego jest to prosta opcja i tak mu jest łatwiej się przygotować (na 90% tak powiedział, mam z tyłu głowy jakiś wywiad ale nie potrafię póki co podlinkować, wybaczcie). Tak więc ostateczne dla nas widzów nie ma to większego znaczenia, czy aktor przed sceną będzie uderzał się w klatkę piersiową nucąc pod nosem, czy będą oni lizać łokcie i stawać na głowie – liczy się efekt końcowy. Tak więc zapominamy na chwilę o całym tym method i skupmy się na reszcie aspektów.

Z aktorstwem mam zawsze ten sam problem, że ciężko czasami wydać osąd, kto tak naprawdę zawinił. Widzieliśmy jak Mark Wahlberg potrafi zagrać w “Przetrwać w Nowym Jorku”, “Boogie Nights”, czy “Infiltracji”, więc czy powinniśmy go szkalować za jego występ w “Zdarzeniu” M. Night Shyamalana? To mogła być jego wina, ale spoglądając zarówno na portfolio aktora i reżysera, coś mi sugeruje, że to jednak Szajma nie ogarnął. What? Nooo…

Weźmy przykładowo linijkę ze scenariusza “Ataku klonów”, gdzie Anakin stanowczo neguje teksturę piasku i przekazuje nam, że nie jest fanem. Jeśli myślicie, że Daniel Day-czy Inny Brando zagrałby tę scenę lepiej dysponując takim scenariuszem, to zastanówcie się jeszcze raz. O to jednak chyba nie musimy się martwić, załóżmy na potrzebę tekstu zawężenie do trzech tytułów, gdzie reżyserami byli PTA i Marty. Na odpowiednich dyrygentów chyba nie miał co narzekać, więc pomińmy również ten aspekt.

Daniel według mnie należy do grupy aktorów, którzy mocno kradną ekran dla siebie. Ich obecność w kadrze emanuje swoim własnym polem grawitacyjnym, gdzie wszystko inne kręci się wokół nich. Jest to niewątpliwie zaleta aktora, która potrafi też być wadą i taki właśnie problem miałem z takim jednym Marlonem. Brando również miał tendencję do skupiania całej uwagi na sobie, jego ostatecznym zwycięstwem był billing w “Czas apokalipsy” i obecność na plakatach pomimo 10 minutowego segmentu w 2,5 godzinnym filmie. Ma to swoje zalety, ale jeśli jego postać nie jest dostatecznie zbudowana na papierze, działania te mogą być krzywdzące dla obrazu.

O magnetycznych właściwościach Day-Lewisa chyba najlepiej świadczy jego ostatni film, czyli “Nić widmo” ze stajni PTA. Tam nawet scena zwyczajnego śniadania jest tak mocno robiona pod niego (i pod jego postać), że nawet najmniejszy dźwięk sztućca zaburza cały obraz i widz odczuwa pewien dyskomfort, który towarzyszy postaci Reynoldsa Woodcocka.

Niegdyś myślałem, że DDL zagrał dwie podobne role i miałem na myśli Billa “Rzeźnika” Cutting z “Gangów Nowego Jorku” i Daniela Plainview z “Aż poleje się krew”. Swoją drogą same nazwy tych postaci wyrażają pewne zainteresowania bohaterów. I wyglądają trochę podobnie, stąd pewno mój tok myślenia. Scorsese w nieco inny sposób operuje Danielem, sprowadza go jedynie do przerysowanego antagonisty, z niewielką ilością fabuły przy sobie. “Aż poleje się krew” mocniej analizuje swoją postać i wręcz ocenia ją i rozlicza ze wszystkich czynów. Jak to u protagonistów PTA.

Tak więc póki co o jego fenomenie raczej nie będzie świadczyć elastyczność względem różnych reżyserów, ponieważ tym cechuje się wielu aktorów. Nie będzie to też method acting, jak już sobie wyjaśniliśmy ten termin nieco dokładniej. Tak jak na filmie się nie znam, tak na aktorach jeszcze mniej. Wydaje mi się jednak, że aby rozwikłać zagadkę Day-Lewisa musimy cofnąć się w czasie.

Daniel tak się złożyło, że faktycznie studiował aktorstwo, w Bristol Old Vic Theatre School, więc może porównując go do innych znanych absolwentów, być może znajdę jakieś powiązanie. I faktycznie znalazłem. Rzucę Wam tylko kilka nazwisk i powiedzcie mi, że nie mają cech wspólnych: Jeremy Irons, Olivia Colman, Sir Patrick Steward, Mark Strong i Gene Wilder. Każdy z nich w swoim aktorskim warsztacie ma odrobinę tej brytyjskości, gdzie ten ostatni nawet nie jest brytyjczykiem. Wilder pochodził z rodziny imigrantów i rozpoczął aktorstwo w Iowa, a później tam gdzie reszta. W każdym razie – bardzo lubię brytyjską szkołę filmową. Jest w tych występach zawsze mocno widoczna teatralność, którą bardzo sobie cenię. Dodałbym do tej ekipy z Bristolu jeszcze Alana Rickmana, ale on studiował graphic design, więc się nie liczy.

Ta brytyjska maniera chyba najbardziej widoczna jest u Ironsa i Stewarta, zwłaszcza gdy ten pierwszy jest antagonistą, a ten drugi po prostu się odzywa. Wydaje mi się, że fenomenem Day-Lewisa jest połączenie tego wyspiarskiego warsztatu, który rozwijał się pod okiem najlepszych amerykańskich reżyserów. Chociaż samo w sobie nie jest to aż tak wybitnym osiągnięciem, wielu aktorów z łatwością Atlantyku łączy te dwa ze sobą.

Ostatecznie, jeśli miałbym wybrać mój osobisty powód, dla którego Daniel Day-Lewis jest mega dobry, to będzie chyba jednak ten “Brando effect”. To po prostu mocno angażujący na ekranie aktor, który sprawia, że mam ochotę dowiedzieć się o jego postaci więcej. Nie interesuje mnie w tym momencie jego rytuał aktorstwa i metody, dopóki nie są szkodliwe dla innych, czy też idiotyczne jak wysyłanie prezerwatyw przez Jareda Leto w ramach promocji Suicide Squad. Daniela dobrze się ogląda niezależnie od tego, czy patrzymy na jego performance pod kątem artystycznym, czy też czysto rozrywkowym. Z podobnych powodów wzdycham do Nicolasa Cage’a, chociaż to zupełnie inna szkoła grania. Nicolasa interesuje bardziej niemiecki ekspresjonizm, gdzie nie było dialogów i aktorzy musieli jak najdosadniej telegrafować swój przekaz.

https://www.facebook.com/nocnefilmowanie/
|....|
http://www.filmweb.pl/user/pestowsky
|....|
i tyle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?