Bez wątpienia Laurie nie jest tylko aktorem – dowód swoich muzycznych i wokalnych zdolności dał dwoma bluesowymi albumami, Let Them Talk (2011) i Didn’t It Rain (2013). Zapytany przez dziennikarza The Guardian, czy woli muzykę od aktorstwa, odpowiedział wprost, że… tak.
Jest jakaś sensualna przyjemność związana z tworzeniem dźwięków, harmonijnych dźwięków, której po prostu nie odczuwam, i nie sądzę, aby ktokolwiek mógł odczuwać, wcielając się w rolę. Koniec dnia zdjęciowego to tylko rewizja wszystkiego, co poszło nie tak. W muzyce, możesz fałszować, możesz zrobić źle całe mnóstwo rzeczy, ale sensualna przyjemność grania akordu czy jakiegoś rytmu, dołączającego do ciebie perkusisty, basisty… Takie momeny to najwspanialsze z istniejących wrażeń. Nie ma niczego lepszego. To ogarnia całe moje ciało w sposób, w jaki aktorstwo nie jest w stanie.
Jeśli byli tacy, którzy – mimo wszystko – wróżyli Laurie’emu pozostanie w jednej szufladce do końca kariery, rolą Richarda Roopera, antagonisty tytułowego Nocnego recepcjonisty w nagrodzonym dwoma statuetkami Emmy (Najlepsza reżyseria serialu limitowanego, Najlepsza kompozycja muzyczna w serialu limitowanym) miniserialu BBC, aktor utarł im nosa. Co ciekawe, choć wcielił się w tę postać stosunkowo niedawno, z powieścią zetknął się o wiele wcześniej – i już wtedy marzył, aby została zekranizowana.
Byłem wielkim fanem le Carré. Powtarzałem sobie: to trzeba przenieść na ekran. Widziałem każdą klatkę, słyszałem to, czułem ten smak – przyznał w rozmowie z
The New York Times – Ale plany spaliły na panewce. Mówiąc szczerze, wtedy byłem młodszym mężczyzną, który wyobrażał sobie siebie w roli nocnego recepcjonisty. Jednak upłynęły lata, wypadły włosy i skończyłem jako „najgorszy człowiek na świecie”. Takie jest życie.

Zaledwie kilka miesięcy po emisji Nocnego recepcjonisty, zbierającego pochlebne recenzje zarówno wśród widzów, jak i krytyków po obydwu stronach Oceanu, miała miejsce premiera kolejnego serialu z udziałem aktora. Chance, także wzorowany na powieści (tym razem pióra Kema Nunna), opowiada historię neuropsychiatry, doktora Eldona Chance’a, którego tożsamość zaczyna znacząco zmieniać się pod wpływem znajomości z tajemniczą pacjentką. Laurie otwarcie przyznał, że w tej produkcji zaintrygowała go melancholijność i monochromatyczność oraz to, że więcej w niej braków, niż nadmiaru. Choć, póki co, Chance nie robi druzgocącego wrażenia, pozostaje zaufać odtwórcy głównej roli, którego coś przecież musiało przyciągnąć, i mieć nadzieję, że jego gra nie będzie jedyną mocną stroną produkcji. Lub pocieszyć się jedną z wielu do dziś cytowanych złotych myśli dra House’a: well, like the philosopher Jagger once said, 'You can’t always get what you want’…
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Chance – nowego serialu z Hugh Laurie’em
Jeszcze do niedawna po usłyszeniu na planie hasła „akcja!”, zaczynał kuleć. Regularnie podejmuje nowe, aktorskie i muzyczne, wyzwania, jednak bez względu na to, jaki film czy serial promuje, zwykle słyszy pytania dotyczące Gregory’ego House’a, z którym rozstał się przecież cztery – jak ten czas leci! – lata temu, ale z którym fani z ponad sześćdziesięciu krajów świata wciąż rozstać się nie mogą i nie chcą. Mimo iż ten rozdział w swojej karierze uważa za zamknięty, wciąż traktuje go jako najważniejsze zawodowe doświadczenie i największą przygodę zarazem. Fenomen granej przez siebie postaci, której sam założył na nogi adidasy, podsumowuje następująco:
Nie uważam, że House był dupkiem. Moim zdaniem raczej bohaterem – mówił w rozmowie z
TV Line – Zdaję sobie sprawę, że zachowywał się jak dupek, ale miał ku temu nobliwe powody. Może nie był aniołem, stał jednak po stronie aniołów.
Nawet, jeśli za zaszczytem odsłonięcia własnej gwiazdy w Hollywoodzkiej Alei Sław, jakiego Laurie dostąpił przed kilkoma dniami, kryje się jedna jego rola, w tym przypadku trudno nie zgodzić się z powiedzeniem, że liczy się jakość, a nie ilość. Co więcej, patrząc na zdjęcia aktora, swój nieodparty urok osobisty i niesłabnącą z upływem czasu przebojowość prezentującego przy okazji tej i mnóstwa innych okoliczności (czytaliście jego wpisy na Twitterze?!), można pokusić się o stwierdzenie, że należało mu się za całokszałt. Co tu dużo mówić: wiwat House Laurie, niech żyje House Laurie!

Ilustracja wprowadzenia: fot. Matt Edge, Blog.MattEdge.com
Aleksandra Kumala
Dziennikarz Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.