Po modzie na filmy o mieszanych sztukach walki w ostatnich kilkunastu miesiącach w Hollywood zaobserwować można powrót do kina bokserskiego. Próbę ożywienia go w lepszym lub gorszym stylu podejmowały Creed: Narodziny legendy oraz Do utraty sił. Niestety Kamienne pięści okazują się być najsłabszym dziełem z tej trójki.
Fabularyzowana biografia panamskiego czempiona Roberto Durana okazuje się być kolejnym typowym przykładem filmu o bokserze. Kamienne pięści ułożono według standardowego schematu, który znamy na pamięć. Mamy drogę na szczyt, upadek oraz powrót w chwale. Ciężko stwierdzić jaki cel przyświecał reżyserowi i scenarzyście Jonathanowi Jakubowiczowi podczas pisania fabuły Kamiennych pięści. Czyżby liczył na to, ze widownia zapomniała wszystkie filmy bokserskie?
Samo korzystanie ze schematów nie raziłoby tak mocno, bo to jest w końcu wpisane w gatunek, gdyby nie błędy dramaturgiczne, przez które film w swoich kulminacyjnych momentach nie emocjonuje. Wynika to przede wszystkim ze złego czasowego rozpisania poszczególnych aktów oraz braku zdecydowania czyją historię autor chce opowiedzieć. Film nie tylko zbyt długo skupia się na sukcesach Durana, przez co okres problemów i wychodzenia z nich jest potraktowany po łebkach, ale i narzeka na natłok postaci. To pierwsze wynika ze skrótowości będącej efektem braku pomysłu Jakubowicza na film, gdy musi pokazać Durana jako człowieka spełnionego, zmuszanego do walki, a później samemu pobudzającego się do wykrzesania z siebie nowego ognia. Reżyser nie tylko nie potrafi nadać odpowiednio wielkiego ciężaru trudnościom z którymi Duran musi się zmierzyć w trakcie filmu, ale i nie umie przedstawić jego przemiany i wewnętrznej walki. To drugie zaś jest oczywistym skutkiem gwiazdorskiego angażu Roberta De Niro, który na drugoplanową rólkę pewnie by nigdy nie przystał, ale i swoich kilka scen, w tym rozbieranych, otrzymuje również piosenkarz Usher wcielający się w Sugar Ray Leonarda, a kosztem takiego rozbudowania obu ról jest mniej pogłębiona historia Durana. W ogóle artystyczne niezdecydowanie i mnogość pomysłów psuje film. Interesujący był pomysł na tasowanie między tonacją komediową i dramatyczną, lecz jego efektem jest bardziej feel-good movie aniżeli katharsis. Chaotycznie wypada też miszmasz stylistyczny, w którym znajdziemy fragmenty w czerni i bieli, sentymentalne kadry nasycone barwami oraz przeciwne, emocjonalnie chłodne. Wszystko powyższe byłoby do przetrawienia, gdyby nie podstawowy i niewybaczalny błąd. Esencja filmu bokserskiego, a więc walki, choć w Kamiennych pięściach przyzwoicie sfilmowane i odegrane, to nie posiadają ładunku emocjonalnego, który mogłaby zapewnić bardziej dramatyczna choreografia.
Film ratują więc interakcje między postaciami oraz gra aktorska. Nieźle wypada zastępująca ojcowsko-synowską relacja między Duranem a Arcelem, którą obserwujemy podczas trenerskich wykładów, wspólnych przekomarzanek i detali, takich jak czesanie włosów podczas walki. Edgar Ramirez z wdziękiem wypada w tych komediowych i dramatycznych momentach oraz utrzymuje odpowiednią chemię w duecie z wyrazistą rolą Any de Armas. Robert De Niro zaś po wygłupach w komediach pokazuje się w dobrej formie w jednej ze spokojniejszych ról w ostatnich latach, lecz zbyt prostej jak na Oscarową nominację. Ciekawie wypada także Usher odtwarzając pokazowy błazeński wizerunek amerykańskiego mistrza boksu.
Kamienne pięści nie są złym filmem, lecz zamiast emocjonować niczym walka wieczoru, stają się rozczarowującym widowiskiem. Niestety jeden Creed wiosny nie czyni i dalej należy mówić o kryzysie w kinie o boksie.