Pomimo błyskotliwych kwestii i nastrojowych scen reżyserski debiut Seana Mewshawa trudno nazwać komedią romantyczną. To raczej obyczajowa historia o tym, że kiedy umiera człowiek, na jakiś czas życie uchodzi także z jego najbliższych. Ale żałoba musi się kiedyś skończyć – w przypadku Nie ma mowy! impulsem do zamknięcia tyleż pięknego, co bolesnego rozdziału jest pojawienie się w hermetycznym świecie młodej wdowy kogoś z zewnątrz, czy raczej: z zupełnie przeciwległego bieguna.
Hannah (Rebecca Hall) wiedzie z pozoru normalne życie: mieszka z dwoma psami, ma liczną, kochającą rodzinę, dorywczą pracę w lokalnej gazecie. Stara się jednak napisać coś o wiele dłuższego i ważniejszego, niż sylwetki mieszkańców – biografię swojego zmarłego przed laty męża. Fakt, że był świetnie zapowiadającym się, folkowym muzykiem, sprawia, że przy jego grobie, prócz kwiatów, wdowa po nim znajduje także butelki Jacka Danielsa, amulety, listy i skręty. Również z tego powodu zadręcza ją telefonami Andrew (Jason Sudeikis), nowojorski wykładowca, który pragnie uczynić nieżyjącego muzyka kluczową postacią swojej książki. Niestety, Hannah nie zamierza nawiązywać z nim ani kontaktu, ani tym bardziej współpracy. Do czasu.
Z chwilą, gdy kobieta zdaje sobie sprawę, że w pojedynkę nie podoła wyzwaniu, postanawia ściągnąć posłanego wcześniej do diabła Andrew z powrotem do Maine i wspólnie z nim stworzyć dzieło w całości poświęcone zmarłemu. Korzystając ze świątecznej przerwy, mężczyzna zostawia swoich studentów i dziewczynę w Nowym Jorku, by w mroźnej mieścinie zgłębić tajemnicę życia i śmierci interesującego go artysty. Przy okazji poznaje także bliżej rodzinę wdowy, ją samą i jej umięśnionego, zadziornego adoratora, Curtisa (Joe Manganiello), który wysyła jasny sygnał: Andrew nie jest w pobliżu Hannah mile widziany.
Miło ogląda się zarówno surowe, kanadyjskie krajobrazy, jak i uroczego, dowcipnego – czyli takiego, jak zwykle? – Jasona Sudeikisa. Jeszcze milej słucha się kompozycji Damiena Jurado, mocno wpływających na klimat całości. Mniej entuzjazmu i empatii wzbudza Rebecca Hall, niewykluczone jednak, że wynika to ze specyfiki jej roli. Drugoplanowe postaci, jak to zwykle bywa, nie wychodzą poza ramy wyznaczone przez inne produkcje tego typu; kolorowym ptakiem na szarym tle jest wspomniany już Manganiello – jako samiec alfa próbujący zaznaczyć swoje terytorium z pewnością wywoła uśmiech na twarzy.
Mimo odtwórczości i przewidywalności schematu, według którego rozwija się fabuła, ta opowieść mogłaby wyróżniać się na tle narracji o przyciągających się przeciwieństwach, demonach przeszłości, przybierających różne kształty, w zależności od osobistych doświadczeń i o tym, że aby rozpocząć w życiu nowy rozdział, trzeba zamknąć poprzedni. Cały czas czegoś tu jednak brakuje: czegoś, co pozwoliłoby głębiej zanurzyć się w tę opowieść, mocniej zżyć z bohaterami i z większą niecierpliwością oczekiwać finału, którego tak naprawdę każdy spodziewa się od samego początku. Andrew zachwyca się pięknem tekstów zmarłego wokalisty i widzi w nim prawdziwego artystę, a nie tylko potencjalne źródło dochodu; Hannah dostrzega wrażliwość nowojorskiego wykładowcy, czytając sporządzone przez niego notatki i poznając bolesny szczegół z jego przeszłości – podobnego punktu zaczepienia brakuje widzowi, który chętnie wydobyłby z tego kłębka choć jedną unikalną nitkę. Niestety, wszystkie już kiedyś przeszły mu przez palce.
https://www.youtube.com/watch?v=8SSs4hW67QU
Nie ma mowy! to ani fajerwerk, ani niewypał. Świetnie, że dialogi są błyskotliwe i zabawne, a nie drewniane i wywołujące co najmniej zażenowanie. Chwali się również, że reżyser nie uderza w ckliwe, melodramatyczne tony; gdyby jednak pociągnął mocniej za kilka strun, skomponowana przez niego melodia wpadłaby w ucho na dłużej i wyróżniałaby się na tle podobnych tytułów, zamiast z nimi zlewać. Oczywiście, nikt przed seansem raczej nie podniesie poprzeczki irracjonalnie wysoko, ale nawet ci, którzy spodziewają się uroczego filmu na niedzielne popołudnie, a nie odkrywczego arcydzieła, poczują niedosyt. Zaserwowana przez Mewshawa potrawa co prawda na zewnątrz prezentuje się bez zarzutu, ale w środku jest letnia. I to jej największy minus. Trudno powiedzieć, czy była dobra, skoro niedługo po seansie zapomina się, jak smakowała.