Ekranizacje live-action mang i anime

Ostatnimi czasy na dużym – i małym również – ekranie pojawia się coraz więcej ekranizacji amerykańskich komiksów o superbohaterach. Z jakim efektem? Tu już bywa różnie.

Japońskie komiksy i animacje stają się coraz popularniejsze i świadczy o tym między innymi fakt, że wytwórnie chętnie sięgają po ich adaptacje. Mimo że zwykle robiono to w formie albo seriali i filmów animowanych, albo dram – seriali aktorskich, to aktorskie pełnometrażowe wersje również są popularne. Już w najbliższych latach będziemy mogli oglądać ekranizacje takich pozycji jak „Akira”, „Battle Angel Alita” czy „Ghost in the Shell”. Już do tej pory zostało nakręconych wiele pozycji – głównie produkcji japońskiej, ale znajdą się też zachodnie odpowiedniki. Pytanie tylko, czy takie przenoszenie na srebrny ekran jest dobrym pomysłem, czy może chęć zarobku na popularności danej serii przesłania zdrowy rozsądek i wychodzi zwykły chłam?

Oczywiście najwięcej ekranizacji live-action wychodzi w ojczyźnie pierwowzoru, czyli Japonii. I można by pomyśleć, że skoro to „ichnie”, to powinni aktorskie wersje kręcić na wysokim poziomie. No niestety nie zawsze…

Nie będę rzecz jasna wymieniać wszystkich ekranizacji – bo zwyczajnie zabrakłoby i czasu, i miejsca na to – lecz skupię się na najbardziej popularnych i wartych uwagi (lub wręcz przeciwnie) produkcjach. Można jednak wspomnieć, że przenoszenie komiksów na srebrny ekran zaczęło się już w latach 70. („Harenchi Gakuen” czy „Lady Snowblood”). Interesującą adaptacją jest sześcioczęściowa seria filmów pt. „Samotny wilk i szczenię” (1972-1974). Widzowie na pewno się nie zawiodą, bo to jest po prostu dobre kino samurajskie, opowiadające historię byłego kaishakunina (kata shoguna) poszukującego zemsty oraz jego synka. Może nie jest porównywalne z takimi klasykami jak np. „Siedmiu samurajów”, ale jako osobny twór i jako ekranizacja broni się naprawdę nieźle. „Samotny wilk i szczenię” – trzeba przyznać, że gra aktorska małego Akihiro Tomikawy (Daigoro) jest naprawdę świetna jak na tamte czasy i jego wiek

Wraz ze wzrostem liczby i popularności rysunkowych historii pojawiało się coraz więcej produkcji aktorskich, różnorakiej maści – horrory (np. „Królik doświadczalny” – kontrowersyjna seria filmów gore, zresztą krytykowany nie tylko ze względu na treść, ale i jakość), kina akcji i przygodowe („Sukeban Deka”, „Lupin III: Strange Psychokinetic Strategy”), sportowe („Circuit no Ōkami”, „Touch”), sztuk walki („Karate for life”) czy komedie romantyczne („Yawara!”, „Maison Ikkoku”). Niektóre były (i nadal są) filmami dobrymi, o innych lepiej zapomnieć. Czy to przez to, że jednak bardziej skupiano się na filmach i serialach animowanych, które – trzeba to powiedzieć – Japończykom w większości naprawdę wychodziły?

Znalezione obrazy dla zapytania azumi

Minęły lata 90. i nadeszło nowe milenium, popularność mang dalej wzrastała, więc i ekranizacji pojawiało się więcej – nie tylko zresztą w Japonii, ale i na świecie (o czym będzie później). Czy udane? „Uzumaki” (2000), filmowa wersja wysoko ocenianego tytułu „mistrza horrorów”, Junjiego Ito, nie odczekała się zbyt pochlebnych opinii. Za to przygodowo-samurajska „Azumi” (2003) wraz z jej kontynuacją „Azumi 2: Miłość albo śmierć” (2005) odniosła już większy sukces – co prawda niczego nie „urywa”, ale można spokojnie polecić. Również adaptacje popularnych drama-shōjo (mang skierowanych głównie do przedstawicielek płci pięknej) – „Nana” (2005 i 2006 – „Nana 2”) oraz „Kagen no tsuki” (2004) – odniosły dość spory sukces (i choć filmy są jak najbardziej poprawne, to udział znanych japońskich muzyków – Miki Nakashimy w „Nanie” oraz Hyde’a w „Kagen…” zapewne wiele się do tego przyczynił). Z pewnością też można polecić „Ichiego Zabójcę” (2001), brutalny, gangsterski film gore, który mimo kontrowersyjności jest wysoko oceniany. „Ichi Zabójca” – tego groteskowego filmu gore nie polecamy osobom wrażliwym

Fani mangi i anime zapewne nie wybaczą, gdy nie będzie słowa o najbardziej znanych produkcjach, i im poświęcę trochę więcej miejsca. Jedna z najpopularniejszych mang, również w naszym kraju – „Death Note” – również doczekał się aktorskich wersji w postaci „Death Note: Notatnik śmierci” i „Death Note: Ostatnie imię” (2006). Cóż o nich można powiedzieć? Szczerze – przeciętniaki. Historia oczywiście odbiega od pierwowzoru (czasami może na plus, w końcu to film), jednak efekty specjalne (shinigami – bogowie śmierci), sama realizacja obrazu czy dobór aktorów (główny bohater!!!) pozostawia często wiele do życzenia. Charakter głównego bohatera gdzieś się zagubił, fabuła nie trzyma tak w napięciu. Na takim niskim poziomie jest niestety zarówno pierwsza, jak i druga część. Znowu próbowano odnieść sukces tylko dzięki popularności serii, ale wyszło jak zwykle. A szkoda, bo sama historia jest dobra, jednak adaptacja ponownie odebrała „magię” oryginału. Czy nadchodząca zachodnia wersja w reżyserii Adama Wingarda będzie tą lepszą, czy upodobni się może do japońskich poprzedników? Zobaczymy za parę lat.

Nie sposób pominąć zeszłorocznej produkcji pt. „Kuroshitsuji” (2014). Historia o tytułowym demonicznym lokaju i młodym hrabim podbiła serca wielu fanów, nic więc dziwnego, że popularna seria została zekranizowana. Chociaż „zekranizowana” to za duże słowo, skoro z pierwowzorem film łączy tylko demon-lokaj, trochę angielskiej kultury i pokrzywdzony młody szlachcic… szlachcianka! (zresztą prapraprapra…wnuczka? bohatera z mangi) oraz niektóre postacie poboczne. Oryginalna historia ciekawa, więc potencjał był. Nawet ze zmianami mógł odnieść sukces – co więc poszło nie tak? Ano wszystko. Wiktoriańska Anglia zamieniona została nie-wiadomo-co, potomkini wypisz, wymaluj hrabia z oryginału (po co więc zmiana?), jedna z ciekawszych postaci (Undertaker) zamieniona na męską lolitę. Tylko Sebastian zostaje wiernym sługą i zarówno aktorsko, jak i postaciowo wychodzi z tego bardzo dobrze.Przykład, jak z fajnej i tajemniczej postaci można zrobić nie-wiadomo-co, psując klimat produkcji – „Kuroshitsuji”

Mniej znana historia, na której to podstawie nakręcono „Kiseijū” („Parasyte”, 2014, 2015), naprawdę mi się spodobała – jako „słowo rysowane”. W przypadku filmowej wersji twórcy chyba nie mogli się zdecydować, w jakiej konwencji go nakręcić. Dramat obyczajowy? Horror? Trochę komedii? I wyszło jakieś dziwadło. Manga mnie wciągnęła swoją historią, zaś filmowa wersja albo wprawiała w osłupienie, albo rozśmieszała swoją formą (i „pasożytami” – z efektami również nie postarali się zbytnio). Fabularnie także zaszarżowano w porównaniu do pierwowzoru, przez co historia się mogła trochę zagubić, jak i nie można było rozwinąć bohaterów, którzy zatracili swój charakter i emocje (między innymi właśnie przez zmiany – dosyć istotne – w historii). Jedynym plusem była dla mnie muzyka – chociaż i tak często nawet nie pasowała do danych scen. I chociaż druga część była o wiele lepsza (pod względem fabularnym, psychologicznym i nawet muzycznym), to jednak nie jest to pozycja warta polecenia.

Znalezione obrazy dla zapytania Kiseijū movie

Ostatnia nowość na srebrnych ekranach – „Shingeki no Kyojin” („Atak tytanów”, 2015) – była chyba najbardziej wyczekiwaną adaptacją ostatnich lat. Japończycy, widząc dużą popularność tejże mangi i jej animowanego odpowiednika, postanowili nakręcić aktorską wersję. Czy to wyszło? Pierwsza część została przez wielu nazwana „Shingeki no budget” – sama nazwa mówi już za siebie. Historia znacznie odbiega od pierwowzoru, dla mnie nawet na plus – o ile właśnie manga mnie nie wciągała, to film już tak. Za to nie mogę się zgodzić z jedną rzeczą. Efekty specjalne nie są wcale takie „wow”, jak co poniektórzy twierdzą z zachwytem; zwłaszcza przy samych tytanach już ocierało się to o kicz w japońskim wydaniu. Teraz czekamy na drugą część – „Shingeki no Kyojin: End of the Word”, zaś recenzja pierwszej już od dłuższego czasu gości na naszej stronie.Na „tytanowej gorączce” na pewno skorzystało Subaru, wprowadzając świetną reklamę 🙂

Czy to znaczy, że Japończycy nie umieją kręcić filmów – przynajmniej tych na podstawie jakiegoś dzieła? Bynajmniej!

Obok wspomnianych wcześniej paru pozycji, na pochwałę zasługuje chociażby „Gantz” (2010). Mimo bardziej znacznych różnic w porównaniu do komiksowej wersji, obraz przyjemnie się ogląda i nie polega ani jakościowo, ani fabularnie. I – co najlepsze – druga część, „Gantz: Perfect Answer” (2011), utrzymuje równy, a może i nawet lepszy poziom. Film nie zawiedzie ani fanów, ani tych, co nigdy nie mieli styczności z mangową wersją. Wprowadzone zmiany (głównie mniej scen z podtekstami) wyszły na dobre, choć czasem pojawiają się jakieś zgrzyty w logice. Największy plus to na pewno sceny walki – zwłaszcza w drugiej części!

I tu trzeba wręcz wspomnieć o naprawdę dobrej ekranizacji, którą jest Rurōni Kenshin” (2012) i dwie następne części, o podtytułach „Kyōto Inferno” i „The Legend Ends” (2014). Bardzo dobrze zrealizowane, co prawda niektóre elementy były zbyt fantastyczne, ale… historia jest opowiedziana naprawdę ciekawie, akcja jest, miecze są, krew jest, czyli wszystko, co potrzeba. W innych aspektach również jest na wysokim poziomie – i jeśli chodzi o aktorów, i muzykę, scenografię… Historia tytułowego samuraja w czasach bakumatsu zdobyła wielu fanów już przy wersji mangowej i animowanej. Również ten film można spokojnie polecić tym znających Kenshina, i tym, którzy poszukują dobrej, lekkiej rozrywki.

Oczywiście innymi, całkiem dobrze zrealizowanymi filmami są typowe romansidła shōjo, jak na przykład „Kimi ni todoke” (2010), „Kyō, koi wo hajimemasu” (2012), „L♥DK” (2014). Co oczywiste, inaczej takie produkcje się ocenia (jako że z założenia są to lekkie, relaksujące filmy dla młodych kobiet), jednak w większości w tym gatunku Japończycy sobie radzą.O sukces filmów shōjo raczej nie trzeba się martwić – a już w grudniu japońska premiera filmu „Orange” na podstawie mangi wydawanej również w Polsce

Wypadałoby tutaj wspomnieć o innych azjatyckich krajach, bo w końcu i one – z racji bliskości geograficznej i kulturowej – podejmowały się prób nakręcenia różnych adaptacji. Lista jest o wiele krótsza, jednak nie brakuje tu zarówno tych dobrych, jak i złych pozycji. Hongkońskie „Dragon from Russia” (1990) i „Killer’s Romance” (1990), oba na podstawie mangi „Crying Freeman”, z pewnością nie należą do tej pierwszej grupy, a co do nowszego dzieła Chińczyków, „Initial D” (2005), można już bardziej się nad tym zastanowić.

Znalezione obrazy dla zapytania Oldboy

W przenoszeniu rysowanych historii na srebrny ekran o wiele lepiej radzą sobie Koreańczycy. Swój kunszt pokazali, tworząc naprawdę świetny film „Oldboy” (2003). Wiadomo, że nigdy nie będzie to takie same jak komiksowa wersja (która zresztą nie musi przypaść wszystkim do gustu), a wprowadzone zmiany w ekranizacji przyniosły właściwie same korzyści – między innymi w postaci dwóch wygranych – w Cannes i nagrody BAFTA. Temu dziełu, zachwalanego zresztą nawet przez samego Tarantino, nie można niczego zarzucić (w przeciwieństwie do amerykańskiej wersji, o czym troszkę później). Zachodni sąsiedzi Japonii również dobrze sobie poradzili, ekranizując komedię romantyczną „You’re My Pet” (2011) – zresztą w kwestii tego gatunku Koreańczycy radzą sobie naprawdę nieźle. Koreański „Oldboy” to film pokazujący, że ekranizacja może być nawet lepsza od pierwowzoru

Zachodni – głównie amerykańscy – twórcy nie mieli do tej pory zbytniej ręki do tworzenia dobrych adaptacji. I tak mamy kiepskiego „Wojownika gwiazdy północy” (1995) czy psychodeliczny film „familijny” „Speed Racer” (2008) rodzeństwa Wachowskich. Co do tego drugiego – może i pozycja byłaby dobra (bo historia ma potencjał), gdyby nie przypominało to jakiegoś tworu nadpobudliwego dziecka naćpanego LSD.

Jako ciekawostkę wśród europejskich filmów na podstawie mangi można podać koprodukcję francusko-japońską – „Lady Oscar – Róża Wersalu” (1979). Niestety niezbyt dobrą ciekawostkę, bo znowu historia jest mniej wciągająca i gorzej zrealizowana od chociażby serialu animowanego, który i w Polsce zyskała wielu fanów.

Wielkim strzałem w stopę był jeden z „hitów” sprzed paru lat, a oczywiście mowa o filmie „Dragonball: Ewolucja” (2009). To jeden z dobrych przykładów na to, że nie powinno się psuć tego, co dobre. Cała seria, historia stworzona przez Akirę Toriyamę została zniszczona (zresztą nawet sam autor pierwowzoru skrytykował filmową wersję). Swoją drogą, niecałe 20 lat wcześniej światło dzienne ujrzała inna adaptacja tej słynnej serii (właściwie remake jednego z filmów animowanych) – „Dragon Ball: Magiczny Początek” (1991) – niskobudżetowy tajwański film. Co prawda jest to produkcja bardziej podobna do oryginału, ale nie oszukujmy się – jakością nie powala, za to kiczowatością i pseudohumorem już tak. Ale czego można oczekiwać od tajwańskiego taniego komediowego kina walki sprzed ponad dwóch dekad? I już chyba wolę głupkowatą tajwańską wersję (po prawej) od amerykańskiego „Dragonballa” (po lewej)

Kolejna koprodukcja – tym razem francusko-japońsko-kanadyjsko-amerykańska – „Crying Freeman” („Wybrany”, 1995) zasługuje na jakąś, chociażby drobną, pochwałę. Bo film jest całkiem niezły (w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych hongkońskich wersji), mimo naiwnego wątku romantycznego. Jako luźna adaptacja mangi (jak to bywa zwykle z filmami – bardzo luźna) jednak broni się całkiem nieźle. Może dla niektórych okaże się to zbytnim romansem sensacyjnym, ale pamiętajmy, że w większości mang wątki miłosne są jednym z podstawowych elementów historii.

Podobny obraz

Odnośnie wspomnianego już koreańskiego „Oldboya”, należy powiedzieć parę słów o amerykańskim remake’u tegoż dzieła pt. „Oldboy. Zemsta jest cierpliwa” (2013). Na początku próbuje być zachodnią kopią poprzednika, jednak im dalej w las, tym bardziej gubi się w swoich modyfikacjach i uproszczeniach, tracąc ten klimat i samą historię koreańskiej wersji. Podczas gdy „Oldboy” intrygował, przykuwał uwagę i wręcz szokował treścią i formą, to młodszy kinowy brat głupieje, okazując się reklamą pewnej firmy z jabłkiem i fabularnym nieporozumieniem. I to następny przykład na kolejny, niepotrzebny film. Czy nadchodzący „Terra Formars” w reżyserii znanego z chociażby „Ichiego Zabójcy” Takashiego Miikego również odniesie sukces?

I co dalej? Mając na uwadze niedługo nadchodzące oraz dopiero planowane ekranizacje naprawdę kasowych pozycji jak już wspomniane „Ghost in the Shell”, „Akira”, „Battle Angel Alita”, „Death Note” czy też tasiemcowate „Bleach” i „Naruto”, trochę można obawiać się, co z tego wyniknie. Zwłaszcza że wszystkie wyżej wymienione będą produkcji amerykańskiej. Co prawda z doniesień na temat ich realizacji wynika, że mogą to być całkiem niezłe obrazy – i zwłaszcza z trzema pierwszymi wspomnianymi filmami wiążę większe nadzieje – to jednak znając specyfikę pozostałych pozycji nie wiem, czy jest w ogóle sens brania się za nie. Przypomnijmy nieszczęsne „Dragonball: Ewolucja”, które jest z tego samego gatunku. Strach się bać, co z tego może wyniknąć, szczerze mówiąc, nawet jeśli powierzymy realizację japońskim specom. Bo właśnie… o ile większość gatunków da się nakręcić dobrze, i są na to dowody (głównie w postaci azjatyckich produkcji) – komedie romantyczne, horrory, historyczne czy sci-fi – to odrobina fantastyki i twórcy się gubią. O tym jednak przekonamy się za rok, dwa, trzy…

Wracając do pytania postawionego na początku – czy jest sens ekranizacji? Próbować zawsze warto, chociaż czasem lepiej wziąć tomik do ręki i poczytać, gdy w 95% przypadków oryginał jest lepszy niż jego adaptacja.

https://www.youtube.com/watch?v=tRkb1X9ovI4

Dziennikarz

Korektorka MR. Miłośniczka dobrego filmu, książki, muzyki i Japonii. Nałogowa czytelniczka mang. Na co dzień grammar nazi i studentka prawa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Sogi pisze:

Witam . Adaptacji animie i mangowych jest dużo więcej . Sam zdziwiłem się ponieważ zwykle się tego nie szuka a jest tego sporo. Co do jakości ekranizacji niestety pozostawiają wiele do życzenia. Niestety o amerykańskich wersjach coś dobrego mogę powiedzieć tylko o Ghost in the shell. Amerykańskie kino ze smutkiem stwierdzam często spłyca historie i upraszcza tak aby łopatologicznie podać interpretację fabuły pod nos. Co do wersji Japońskich nie dysponują one takimi budżetami i mimo że kuleją z efektami lepiej oddają to co znaliśmy z lektury mang czy anime. Cóż wiele rzeczy się poprawia zmienia kto wie co nas czeka . Kiedyś marzyło się o cudownych efektach specjalnych teraz ludzie pragną aby klimat i historia skupiała uwagę a nie tylko fajerwerki na ekranie. Dodatkowo uważam ze nawet najlepszy scenariusz i ciekawa historia może zostać zmarnowana przez beznadziejną ekranizację . Czasem lepiej nie ruszać tematu którego realizacja odbędzie się na odwal lub byle by było.

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?