Dlaczego „To właśnie miłość” wciąż jest idealnym filmem świątecznym?

Komedie romantyczne raczej nie cieszą się poważaniem widzów. Oczywiście, nikt nie ma wygórowanych wymagań co do tego gatunku, ale i tak w większości przypadków stopień zbanalizowania fabuły, spłycenia postaci i kiczowatości dialogów raczej irytuje, niż odpręża. Tematyka świąteczna to też niełatwy dla filmowych twórców kawałek chleba – przecież wydawało się, że Kevinowi, który sam w domu został w roku 1990, nic już nie zagrozi. Tymczasem trzynaście lat później na ekranach kin pojawiła się produkcja do dziś uznawana za jeden z niewielu bożonarodzeniowych klasyków, idealnie łącząca komedię, romans, dramat i bożonarodzeniową atmosferę.

„Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill” czy “Dziennik Bridget Jones” – w 2003 roku Richard Curtis miał już na swoim koncie naprawdę rozpoznawalne, kasowe tytuły. Zapewne dlatego udało mu się zaangażować w swój kolejny projekt tak wiele cenionych nazwisk z branży i we współpracy ze świetną obsadą opowiedzieć dziesięć – splecionych ze sobą – historii, osadzonych w atmosferze zbliżającego się Bożego Narodzenia. Niejednokrotnie bywa jednak tak, że cieszący się dobrą sławą reżyser i popularni aktorzy nie wystarczą, aby skraść serca widzów, a pomysł na kilka wątków w jednym filmie staje się raczej gwoździem do trumny, niż kluczem do sukcesu. Cóż więc takiego ma w sobie „To właśnie miłość”, że tak trudno jej się oprzeć?

Po pierwsze: sekwencja otwierająca. Słynna, wzruszająca i działająca niczym termofor – idealna na zimowe wieczory. Kolaż zapisów z ukrytej kamery, na tydzień umieszczonej w hali przylotów Heathrow, okazał się pierwszym strzałem w dziesiątkę. Patrząc na padających sobie w ramiona, uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi, trudno nie uwierzyć słowom wypowiadanym na tle nieco anielskiej muzyki – love actually is all around. W końcu serce mięknie już po paru sekundach.

to właśnie miłość

Po drugie: bohaterowie. Kobiety, mężczyźni, dorośli i dzieci – każdy ma tutaj coś do powiedzenia, każdy jakoś przykuwa uwagę, czymś zapada w pamięć. Właściwie wszystkim, nie licząc niewiernej żony i sekretarki pretendującej do roli kochanki, życzymy szczęścia. Głównie w miłości, ale nie tylko. Pewnej parze życzymy na przykład, aby wreszcie udało im się dogadać inaczej, niż na migi. Pewnej troskliwej siostrze, aby, choć przez moment, zapomniała o chorym bracie i – dla odmiany – pozwoliła zaopiekować się sobą. Co ważne, żadnego z wątków nie potraktowano po macoszemu i od niechcenia, nie mamy tu do czynienia z równymi i równiejszymi – poszczególne historie różnią się od siebie, jedne wzbudzają większy, drugie mniejszy entuzjazm, wywołują śmiech, łzy lub uśmiech na twarzy, ale jednocześnie współgrają ze sobą, nie odstają. Składają się w jedną, spójną i miłą dla oka, a nie tylko znośną, całość.

tumblr mvjhi5ts1G1qe8xlpo5 250

Po trzecie: angielski humor. Hugh Grant rozmawiający z portretem Margaret Thatcher i tańczący (!) do „Jump” grupy The Pointer Sisters. Martine McCutcheon niepanująca nad językiem. Lulu Popplewell grająca w szkolnych jasełkach Homara Pierwszego, bo przecież przy narodzinach Jezusa było ich więcej. Thomas Brodie-Sangster, wcale nie za młody na bycie zakochanym czy Liam Neeson, który stwierdza: „potrzebujemy Kate i Leo. I to natychmiast”.

W obydwu przypadkach najjaśniejszym blaskiem świeci tu niepokorny, niezastąpiony i niebezpodstawnie nagrodzony dwoma statuetkami (BAFTA, LAFCA) Bill Nighy. Aż nie chce się wierzyć, że sława granego przez niego Billy’ego Macka przygasa – w końcu kroczy przez życie nomen omen przebojowo, nie przebierając przy tym w słowach. I rozbrajając widzów każdorazowym pojawieniem się na ekranie. Pamiętacie radę „wujka Billa” dla wszystkich nastolatków? No właśnie. Tego się nie da zapomnieć.

tumblr mxav60yDHe1qaxm50o2 250

Po czwarte: fabuła. Nieważne, że finał większości komedii romantycznych jesteśmy w stanie przewidzieć zwykle po kwadransie. W tym przypadku chcemy, żeby wszystko dobrze się skończyło. Chcemy, żeby premier pokazał, na co go stać – politycznie, w starciu z prezydentem USA (Billy Bob Thornton) i prywatnie, wobec Natalie. Chcemy, żeby Sarah (Laura Linney) i Karl (Rodrigo Santoro) wreszcie zdobyli się wobec siebie na odwagę. Żeby Judy (Joanna Page) i John (Martin Freeman) równie dobrze dogadywali się w ubraniach, co bez nich. Żeby Jamie (Colin Firth) postawił wszystko na jedną kartę i zawalczył o Aurelię (Lúcia Moniz). Żeby Colin (Kris Marshall) wiódł życie rodem z “Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Żeby Daniel znalazł wspólny język z pasierbem. Żeby serce Marka (Andrew Lincoln) nie pękło, bijąc dla Juliet (Keira Knightley), a serce Karen (Emma Thompson) nie zostało złamane przez męża (Alan Rickman).

to właśnie miłość2

Last, but not least – tytułowa miłość. Przybierająca rozmaite formy – kiełkująca, niemogąca rozkwitnąć, przygasająca, szczęśliwa i nieszczęśliwa, pierwsza i ostatnia, nieśmiertelna i uskrzydlająca. Siła tego filmu tkwi także we wszystkich stanach i emocjach towarzyszących przewodniemu uczuciu. Bliskość, wsparcie, zrozumienie, strata, poświęcenie, cierpliwość, pokora, nieśmiałość, przyjaźń. Stykamy się z nimi nie tylko od święta, ale to właśnie grudniowa aura sprawia, że wyraźniej je dostrzegamy, że otwieramy się na nie. Zamiast chłodno analizować kolejne sceny okiem sceptycznego krytyka, pozwalamy sobie na odrobinę ciepła, rozczulenia, naiwności. I co roku życzymy zarówno bohaterom, jak sobie samym, happy endu pod choinką.

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?