Minął już prawie rok, odkąd mogliśmy oglądać w kinach ostatni rozdział opowieści o losach Bilbo Bagginsa. Cała trylogia wzbudziła ogromne emocje, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Wkrótce w nasze ręce oddana zostanie edycja rozszerzona „Bitwy Pięciu Armii” na DVD i Blu-Ray, w której zobaczymy niepublikowane wcześniej sceny, mające uzupełnić luki w scenariuszu. Będzie to swego rodzaju pożegnanie ze światem Śródziemia, którego nie zobaczymy na ekranie co najmniej przez kilka następnych lat. Można więc wreszcie odetchnąć i przyjrzeć się z dystansu najnowszej trylogii w reżyserii Petera Jacksona, zastanawiając się, co tak naprawdę dzięki niej zyskaliśmy…
Przygodę czas zacząć!
Pierwsze plotki na temat pełnoprawnej ekranizacji kultowego dzieła J.R.R. Tolkiena „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, mającej zająć miejsce powoli starzejącej się trylogii „Władcy Pierścieni” na pozycji adorowanego przez fanów widowiska, pojawiły się już w 2006 roku. Dwa lata później poznaliśmy nazwisko reżysera, oficjalnie ogłoszone przez producentów. Za kamerą podzielonego na dwie części „Hobbita” miał stanąć Guillermo Del Toro, odpowiedzialny za takie filmy jak „Hellboy” czy też wielokrotnie nagradzany „Labirynt Fauna”. Jednakże reżyser, zajęty innymi projektami, zmuszony był zrezygnować ze stanowiska. Jego miejsce zajął nie kto inny, jak sam Peter Jackson, co nie tylko spotkało się z olbrzymią aprobatą fanów, ale miało również zapewnić spójność z kultową już ekranową trylogią „Władcy Pierścieni”, która przeszła do historii jako jedna z najbardziej widowiskowych adaptacji literatury fantasy.
Jednak radość zniecierpliwionych miłośników fantastyki trwała krótko, przygaszona przez niespodziewaną informację. Studia Metro Goldwyn Mayer oraz Warner Bros., wraz z samym Jacksonem, podjęły decyzję o podzieleniu ekranizacji pierwszego dzieła Tolkiena aż na… trzy części. Zapewne nie wzbudziłoby to powszechnego szoku, gdyby nie ogromny dysonans ze sposobem ekranizacji „Władcy Pierścieni”, który opierał się na prostej zasadzie: jedna książka=jeden film. Warto jednak pamiętać, że takie działania stały się już normą w procesach adaptacji książek. Najczęściej występowały one przy przenoszeniu na ekrany kinowe ostatnich części/tomów/ksiąg danego cyklu. Taki los spotkał m.in „Harry’ego Pottera i Insygnia Śmierci”, „Igrzyska Śmierci: Kosogłos” oraz „Zmierzch: Przed Świtem”, a ostatnio dowiedzieliśmy się, że podobnie stanie się też z „Avengers: Infinity War” oraz „Justice League”.
Dzielenie adaptacji jednej książki na kilka wysokobudżetowych produkcji nie wynika jednak wyłącznie z chęci osiągnięcia jak największych zysków. Niejednokrotnie treść przedstawionej w kulminacyjnym epizodzie opowieści jest zbyt obszerna, by zmieścić ją w jednym filmie. W przypadku „Hobbita” chodziło o uzyskanie zgodnej i spójnej linii fabularnej z filmową trylogią „Władcy Pierścieni”. Peter Jackson obrał za cel stworzenie sześcioczęściowej sagi, łączącej postacie, świat oraz wydarzenia ze Śródziemia w filmowy cykl fantasy, jakiego jeszcze nie dane nam było zobaczyć.
„To ryzykowna sprawa, wychodzić za próg domu…” *
Wygłodniali i zniecierpliwieni widzowie musieli czekać na premierę pierwszej części nowej trylogii Jacksona aż do grudnia 2012 roku, kiedy na ekrany kin zawitał wreszcie „Hobbit: Niezwykła Podróż”. W ciągu kilku miesięcy wyświetlania film zarobił ponad miliard dolarów na całym świecie, co uczyniło go jednym z najzyskowniejszych produkcji 2012 roku i zapewniło mu aktualnie 22. miejsce w rankingu najbardziej kasowych obrazów wszechczasów.
Obraz, chwalony za bezpośrednie powiązania z „Władcą Pierścieni”, szybko dotarł do młodszej widowni, która nie zdążyła przeżyć swej przygody ze Śródziemiem wcześniej, gdy trylogia „The Lord of the Rings” podbijała ekrany kin. Ku zaskoczeniu wielu sceptyków, zadowoleni okazali się również starsi fani, którzy obawiali się, że film nie zachowa poziomu wyznaczonego przez Jacksona ponad 10 lat wcześniej.
Jednak mimo iż „Niezwykła podróż” została zaskakująco ciepło przyjęta, było coś, co sprawiało, że widzowie czuli się nie do końca usatysfakcjonowani. W filmie zabrakło bowiem brutalności, do której przyzwyczaił nas „Władca Pierścieni” już od pamiętnych pierwszych scen „Drużyny Pierścienia”, w których obserwujemy bitwę u podnóża Góry Przeznaczenia. Uderzający realizm, którym szczyciła się pierwsza trylogia, został wyparty przez natłok efektów specjalnych, we „Władcy” używanych raczej rozważnie.
Owe drobne potknięcia zostały jednak zniwelowane przez urzekający urok postaci, które Jackson zaprezentował na ekranie. Bilbo Baggins powrócił, prawie 11 lat po swoim pierwszym występie w „Drużynie Pierścienia”, kiedy w jego postać wcielił się Ian Holm. Tym razem rola przypadła Martinowi Freemanowi, który perfekcyjnie wczuł się w postać młodszej wersji hobbita, ukazując nam ją w zupełnie nowym świetle. Do roli Gandalfa powrócił sam Ian McKellen, choć jego występ nie zachował już magicznej aury, którą roztaczał wokół siebie we „Władcy Pierścieni”. Peterowi Jacksonowi udało się również nakłonić do powrotu Cate Blanchett (Galadriela), Hugo Weavinga (Elrond) oraz zmarłego już Sir Christophera Lee, który ponownie przywdział białe szaty i brodę, by jeszcze raz tchnąć życie w postać Sarumana Białego.
O ile trylogia „Władcy Pierścieni” była (chcąc nie chcąc) dość wierna literackiemu oryginałowi, o tyle „Hobbit” miał stanowić widowisko zarówno bazujące na powieści, jak i poszerzające ją o nowe wątki, które usprawiedliwiłyby podział produkcji aż na trzy części. Dostaliśmy więc historię konfliktu Thorina Dębowej Tarczy (Richard Armitage) z goblinem Azogiem Plugawym, motyw Radagasta Burego (Sylvester McCoy), usiłującego przeciwstawić się powracającym mrocznym siłom, oraz liczne pomniejsze wątki, które miały zostać rozwinięte w kolejnych filmach. „Niezwykła Podróż” okazała się zaledwie przystawką, mającą przygotować widzów na coś znacznie większego…
„Nikt prawie nie wie, dokąd go zaprowadzi droga, póki nie stanie u jej celu” *
Po niespełna roku do kin wkroczyła kolejna część „Hobbita”, tym razem z podtytułem „Pustkowie Smauga”. Jak się okazało, dopiero ta produkcja miała nam naprawdę pokazać, na co stać Petera Jacksona. Patrząc na osiągnięcia filmu, możemy odnieść mylne wrażenie, że są one złudnie podobne do tego, co udało się wywalczyć „Niezwykłej Podróży”: oba filmy zdobyły bowiem Nagrodę Saturna za najlepszą scenografię oraz zarobiły około miliarda dolarów w zestawieniach światowego Box Office.
Jednak „Pustkowie Smauga” było czymś znacząco różniącym się od „Niezwykłej Podróży” i to nie tylko pod względem klimatu i narracji, które w drugiej części stały się o wiele cięższe i poważniejsze. O ile sukces pierwszego „Hobbita” opierał się głównie na budowaniu relacji między postaciami oraz samym fakcie, że był pierwszym od 11 lat filmem osadzonym w realiach świata stworzonego przez Tolkiena, o tyle drugi film musiał wykazać się czymś więcej i zaprezentować coś, co dałoby nam naprawdę odczuć, że mimo iż najnowsze filmy Jacksona rozgrywały się w wykreowanym już przez niego filmowym uniwersum, to są tak naprawdę czymś innym od poprzednich – nie wytworami gorszymi jakościowo, lecz kreującymi własną, rozpoznawalną wśród widzów markę. Trzeba więc było wprowadzić nowe elementy, które ukierunkowałyby produkcje na odpowiednią ścieżkę.
Reżyser musiał odpowiedzieć sobie na pytanie: co było największym atutem, najjaśniejszą gwiazdą całej powieści, która sprawiła, że czytelnicy zapamiętali książkę na całe dziesięciolecia od jej pierwszego pojawienia się na półkach? Odpowiedź była tylko jedna i nasuwała się sama przez się…
Smok Smaug był elementem, na którego pojawienie się widzowie oczekiwali niecierpliwie już od ostatnich sekund „Niezwykłej Podróży”, kiedy to dane im było zobaczyć zaledwie jego… oko. To jednak wystarczyło, by ich oczekiwania względem tej postaci bardzo urosły. Chcieli dostać wizję smoka, jakiej jeszcze nie widzieli na dużym ekranie. Kto mógł zatem okazać się lepszym kandydatem do podkładania mu głosu, niż Benedict Cumberbatch, który już wielokrotnie zdążył udowodnić swoją wartość?
Podobnie jak w pierwszej części nowej trylogii, do filmu trafiło mnóstwo nowych i poszerzonych wątków, mających zarówno nadać produkcji bezpośrednie połączenie z „Władcą Pierścieni”, jak i dać okazję do pogłębienia historii bohaterów, którzy w literackim oryginale pozostali nieco zaniedbani. I tak na ekran ponownie powrócił Legolas, w którego na powrót wcielił się Orlando Bloom, wraz z towarzyszącą mu nową postacią Tauriel (Evangeline Lilly), której wątek miłosny z krasnoludem Kilim (Aidan Turner) szybko stał przedmiotem licznych drwin wśród fanów. Dużo czasu ekranowego otrzymał również Bard Łucznik (Luke Evans) – ledwie kilkukrotnie wspomniany w książce, stał się jedną z czołowych postaci filmowej produkcji. Poznaliśmy również początki odrodzenia się Saurona i jego dziewięciu Czarnych Jeźdźców, co było niezwykle miłym nawiązaniem do późniejszych wydarzeń dotyczących Wojny o Pierścień.
„Pustkowie Smauga” zdobyło nie tylko przychylność i sympatię widzów, ale i szacunek krytyków, którym w filmie spodobała się głównie wartka i nieprzerwana akcja, połączona z nad wyraz dobrze zarysowanymi wątkami i licznymi nawiązaniami do „Władcy Pierścieni”. Jego wyższość nad „Niezwykłą Podróżą” może i nie była gigantyczna, ale z pewnością zauważalna. Nie było to jednak zakończenie naszej przygody ze Śródziemiem. Peter Jackson pozostawił nas tuż przed ostatecznym etapem historii – finałową bitwą dobra ze złem, która miała być podsumowaniem całej trylogii i jej kwintesencją. Ostatecznym rozdziałem, na który od tak dawna wyczekiwaliśmy.
„Aby wybuchła wojna, nie potrzeba koniecznie chęci dwóch stron, wystarczy czasem jeden napastnik” *
Początkowo, trzeci „Hobbit” miał nosić podtytuł „Tam i z powrotem”, co wymownie odzwierciedlałoby odczucie ostatecznego pożegnania z nową trylogią Śródziemia. Jednak na kilka miesięcy przed premierą dowiedzieliśmy się, że film został przechrzczony na nazwę, która doskonale pasowała do tego, co mieliśmy w filmie zobaczyć. „Bitwa Pięciu Armii” miała być bowiem tematem przewodnim całej produkcji i dostarczyć nam konkluzję wszystkich rozpoczętych wątków.
Pomysł wydawał się znakomity! Wszyscy pokochali przecież wielkie potyczki zbrojne w klimatach fantasy! „Władca Pierścieni” był w tej kategorii pionierskim dziełem i postawił wysoko poprzeczkę dla kolejnych produkcji. Jackson stanął więc przed najtrudniejszym z możliwych wyzwań: musiał przewyższyć samego siebie.
Początkowo wszystko szło idealnie. Widzowie zostali od razu wrzuceni na głęboką wodę, mogąc podziwiać Smauga niszczącego Miasto na Jeziorze, któremu stawia czoło jedynie Bard Łucznik. Sekwencja otwarcia okazała się jednak jedną z nielicznych dobrze rozpisanych scen, które mogły zapaść w pamięć na długo. Im dalej, tym bardziej film stawał się chaotyczny i niepoukładany. Wyglądało to tak, jakby Peter Jackson wpadł w dosyć nietypowy przypadek depresji, gdy zdał sobie sprawę, że „Bitwa Pięciu Armii” będzie jego ostatnią filmową przygodą ze Śródziemiem. Bo co miałby później ekranizować? „Silmarillion”? „Dzieci Húrina”? Nie łudźmy się, prawdopodobnie żadna z niezekranizowanych i niezaadaptowanych jeszcze powieści Tolkiena nie sprzedałaby się tak dobrze jak „Hobbit” czy „Władca Pierścieni”, więc nikt nie podejmie się wyprodukowania ich filmowych wersji.
Z każdą minutą „Bitwy Pięciu Armii” widz mógł odnieść nieodparte wrażenie, że reżysera po prostu poniosło. Jackson chciał umieścić w filmie wszystkie pomysły, jakie tylko przyszły mu do głowy, wiedząc, że nie będzie miał już ku temu kolejnej okazji. I tak ilość absurdalnych scen i sekwencji przekroczyła tu poziom normy. Jak to już bywało, głównym ich bohaterem był nie kto inny, jak Legolas, dla którego bieg po spadających głazach, używanie miecza w roli strzały czy też ujeżdżanie górskiego trolla nie stanowiły najmniejszego problemu.
Ponadto filmowi wcale nie wyszło na dobre rozciągnięcie tytułowej bitwy aż na prawie dwie godziny seansu. Nie była ona tak dobrze rozplanowana jak Bitwa o Minas Tirith w „Powrocie Króla”, ani tak mroczna i realistyczna jak Bitwa o Helmowy Jar z „Dwóch Wież”. Przesyt CGI powodował nieprzyjemny dla widza, odpychający efekt całkowitej sztuczności. Wygenerowani komputerowo orkowie i wargowie nie mogli się przecież równać z żywymi aktorami poddanymi starannej charakteryzacji.
Na szczęście jednak filmowi udało się zachować przewagę zalet nad licznymi wadami. Był on przecież zakończeniem naszej podróży przez krainy Śródziemia, jej ostatecznym etapem, który mieliśmy zapamiętać na długo. Film odpowiedział na pytania, z którymi pozostawiły nas dwie poprzednie części, i stał się bezpośrednim pomostem łączącym „Hobbita” z trylogią „Władcy Pierścieni”. Wartka akcja, poruszające postacie i rozbudowana względem powieści fabuła zostały zachowane, podobnie jak znakomity wynik finansowy (ponad 955 mln USD w światowym Box Office) oraz Nagroda Saturna, tym razem nie tylko za scenografię, ale i za rolę Richarda Armitage’a, który wreszcie rozwinął skrzydła, nadając więcej ikry postaci Thorina. „Bitwę Pięciu Armii” zapamiętaliśmy więc może nie jako najlepszą część nowej trylogii, ale będącą jej zwieńczeniem i podsumowaniem. Dopiero po wyjściu z kin, z żalem, zdaliśmy sobie sprawę, że to już koniec wyprawy…
„Nie powiem: nie płaczcie, bowiem nie wszystkie łzy są złe” *
Czy trylogia „Hobbit” stała się spełnieniem naszych marzeń? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, musimy stanąć przed innym: Co tak naprawdę chcieliśmy zobaczyć? Wstęp do „Władcy Pierścieni”? Adaptację kolejnej powieści fantasy (jakby było ich za mało)? A może po prostu chcieliśmy jeszcze raz powrócić do świata stworzonego przez Tolkiena, aby ponownie móc przeżyć tam niezapomnianą przygodę?
Jak się okazuje, nowa trylogia Jacksona dała nam wszystkiego tego po trochu. Bezpośrednie nawiązania do przyszłych wydarzeń, mających rozegrać się 70 lat później w Krainach Zachodu, może i były lekko wymuszone, ale z pewnością miłe dla fanów starszej trylogii, którzy mogli poczuć się dzięki nim docenieni. Również dzięki temu młodsze pokolenie widzów otworzyło się na „Władcę Pierścieni”, chcąc poznać dalsze losy ulubionych postaci.
„Hobbitowi” udało się wytworzyć własny, niepowtarzalny klimat, nie wzorowany na poprzednich filmach Jacksona i kreujący dla nich oryginalny wizerunek. Nie stały się miernymi kopiami „Drużyny Pierścienia”, jak zapowiadali liczni sceptycy, ani nie próbowały stać się czymś konkurencyjnym. Stanowiły odrębną historie, co prawda zawierającą liczne odniesienia, ale będącą samodzielną częścią, o własnym charakterze. Podczas gdy opowieść o Wojnie o Pierścień była historią o mrocznym charakterze, skierowaną głównie do dojrzałych odbiorców, „Hobbit” był utrzymany w lżejszej tonacji, łatwo przyswajalnej dla widza.
Peter Jackson udowodnił całemu światu jeden, niezaprzeczalny już teraz fakt. Podział pojedynczej książki na wiele filmów nie musi być jedynie pretekstem do wyzysku widzów. Jeśli chęć zarobku zostanie połączona z dobrymi pomysłami i staraniami, aby produkcja stała na jak najwyższym poziomie, istnieje spora szansa na dostarczenie widzom czegoś innowacyjnego, kreującego nową markę. Niektóre próby okazały się udane („Harry Potter” chlubnym przykładem), inne natomiast nie (saga „Zmierzch” czy tragiczne „Igrzyska Śmierci – Kosogłos: Część I”).
Nikt jednak nie zdołał jeszcze w tak udany sposób rozciągnąć historii zawartej w jednej, niezbyt grubej książeczce. Podział adaptacji aż na trzy części pozwolił uniknąć konieczności pomijania kluczowych wątków i dał twórcom szansę na zgłębienie tych, które zostały w powieści zaniedbane. Dzięki temu otrzymaliśmy trylogię, tworzącą z „Władcą Pierścieni” dobrze poskładaną całość. Całość, którą teraz z dumą możemy nazwać Sagą Śródziemia.
* J.R.R. Tolkien