Krew, pot i seks, czyli kilka słów o tym dlaczego warto oglądać Banshee

Wyobraźcie sobie współczesny serial, w którym nie znajdziecie żadnych skomplikowanych moralnych dylematów ani głębokich rysów psychologicznych postaci. Serial, w którym próżno szukać scenariusza pełnego zawiłych intryg i knowań zaskakujących widza co drugi odcinek. Na tym nie koniec tego intelektualnego ćwiczenia. Wyobraźcie sobie, że nie ma też żadnej wielkiej mrocznej tajemnicy, ani żadnej nawet trochę mniejszej, którą bohaterowie musieliby stopniowo rozwiązywać. W końcu, wyobraźcie sobie serial, który pomimo braku tych wszystkich elementów, które – tak przynajmniej się wydaje – stanowią o sile współczesnych produkcji, jest niesamowicie świeży i wciągający. Takie właśnie jest Banshee. Ci którzy oglądają doskonale wiedzą dlaczego warto zagłębić się w sprawach tytułowego miasteczka. A cała reszta? Mam nadzieję, że Tym tekstem przekonam Was do sięgnięcia chociażby po pilot.

Na początku jedną rzecz trzeba powiedzieć jasno. Miasteczko Banshee to nie jest miejsce dla słabych. To serial, który obrońcy moralności śmiało mogliby wybrać na poparcie swoich tez o niepotrzebnej brutalizacji naszej kultury. Produkcja, przy oglądaniu którego czerpie się radość z beztroskiej, brutalnej przemocy i nie do końca umotywowanych scen seksu. Jak jednak historia oglądalności pokazuje dwa wspomniane elementy, choć bywają często pomocne, nie są gwarantem sukcesu. Tak też jest i w tym przypadku. Kluczem do sukcesu w tym przypadku nie jest więc samo naparzanie się po twarzach, a cała otoczka, tj. konwencja w jakiej to się odbywa. Ta jest bowiem największą siłą całości i w zasadzie motywuje całą resztę elementów przedstawionego świata. W największym skrócie, to co dzieje się w Banshee można by określić jako miks akcyjniaków pokroju Johna Wicka z komiksowością Sin City i wizją rzeczywistości wyjętą z… westernu. Tak, twórcy serialu czerpią z tego, najbardziej klasycznego z klasycznych amerykańskich gatunków, garściami. Bardzo westernowy jest już sam podstawowy zamysł na zawiązanie fabularnego wątku. Oto wychodzący z więzienia główny bohater bez imienia (widzowie go nie poznają) wyrusza na poszukiwanie dawnej ukochanej. W wyniku pewnego zbiegu okoliczności przyswaja sobie tożsamość nowo przybyłego do miasteczka szeryfa o imieniu Lucas Hood. Od tego momentu samozwańczy szeryf (brzmi znajomo?) będzie prowadził podwójne (czyt. nie do końca legalne) życie oraz będzie stanowił twarde i nie do końca zgodne z procedurami prawo w zdeprawowanym miasteczku. Na tym jednak nie koniec westernowych inspiracji. Również struktura Banshee, rozstawienie poszczególnych fabularnych pionków też wydaje się znajome. W miasteczku nieformalnie rządzi Proctor – bezwzględny gangster z rodziny Amiszów mający niemal całe miasteczko w kieszeni. Oczywiście tak jest do czasu, aż ktoś mu się nie postawi (no zgadnijcie kto?). Jest też nieporadna legalna władza, bezbronni Amisze oraz frakcja bez której żadna opowieść z dzikiego zachodu obyć się nie może, czyli prawdziwi Indianie. I bynajmniej nie są to ofiary losu czy zjarani hipisi, ale niezwykle groźny gang, który kultywuje plemienne tradycje, a nieproszonych gości potrafi przywitać… tomahawkiem.

Pop w Banshee

Zobacz również: Zwiastun 4. sezonu serialu Banshee

Taki świat – z mocno zarysowanymi granicami i podziałami nie do zasypania – nie może być zamieszkany przez zwykłych zjadaczy chleba. W świecie Banshee nie ma miejsca na przeciętnych bohaterów i przeciętne problemy. Tutaj nie wystarczy tajemniczy szef mafii. Nic z tych rzeczy. To musi być niemal komiksowo przerysowany grubas jeżdżący po Ameryce ciężarówką pod którą zrzuca ofiary. Groźny indiański gangol? Ależ oczywiście. Tylko tu będzie miał 2 metry, a kręgosłupy będzie łamał jak zapałki. Potrzebny jest zły gang z bardzo zwyrodniałymi członkami? No to niech będą to neonaziści ze swastykami wytatuowanymi na niemal każdym skrawku ciała. Takich przykładów można by mnożyć. W serialu nie ma miejsca na żadne niuanse, wszyscy są zarysowani grubą krechą. W tym przypadku jednak w ogóle to nie przeszkadza. Prostota motywacji, specyficzne kodeksy honoru, których postaci się trzymają pozwalają na zbudowanie całej gamy barwnych i niesamowicie charakternych postaci. Niemal każdy to przegięty badass (nawet, jeśli jest transwestytą), który mógłby stawać w szranki ze Stevenem Segalem albo obdzielić życiowym bagażem tuzin weteranów wojennych. A jak się ma takie postaci to sama historia nie musi być specjalnie subtelna. Chodzi przecież o to aby dostarczyć kolejnych ciekawych konfrontacji, a nie grać w fabularne „szachy”. Uwierzcie mi, kolejne starcia są niezwykle emocjonujące choć zazwyczaj domyślamy się jak mogą się skończyć (na szczęście nie zawsze!)

Skoro już przy konfrontacjach jesteśmy to warto wspomnieć pewnych prostych zasadach jakie w Banshee panują. Przede wszystkim, w serialowym świecie prawo w zasadzie nie działa albo działa w bardzo ograniczonym zakresie w stosunku do wybranych (często pozytywnych) bohaterów. Taka sytuacja nasuwa pewne skojarzenia ze słynnym Brudnym Harrym. Wydaje się, że prawo stanowione stworzono po to żeby pozwolić schować się „tym złym”w gąszczu procedur i skorumpowanej/zastraszonej biurokracji. Zwykli obywatele, jeśli nie mają pokaźnego arsenału i sztuk walki w małym palcu, są kompletnie bezbronni. To motywuje oczywiście bohaterów o wewnętrznym poczuciu sprawiedliwości do samowolnego działania ponad prawem. A my, widzowie oczywiście gorąco im przy tym kibicujemy. Banshee to produkcja, przy oglądaniu której czerpie się ogromną satysfakcję z oglądania tego jak zwyrodnialcy kończą zmasakrowaną twarzą na ulicy. Jest to po części związane ze wspomnianą wcześniej charakterystyką rysowaną grubą krechą. Ci „źli” są tutaj zwyrodniali do szpiku kości, ich czyny nie są podszyte żadnymi skrupułami czy „ludzkimi” motywacjami. Każdy zachowuje się jak bezkarny szkolny opryszek, którego wszyscy się boją. Dlatego też tak bardzo cieszy nas kiedy z pozoru bezkarny gwałciciel-mistrz MMA zostaje zmasakrowany przez głównego bohatera albo w oczy wspomnianych wcześniej nazistów zagląda blady strach.

https://www.youtube.com/watch?v=VI7haj7HTCA

Mówiąc o Banshee nie można też oczywiście nie wspomnieć o technikaliach, wizualnej stronie całości. A te są naprawdę świetne i to już na poziomie fantastycznej czołówki, w której zachodzą pewne drobne zmiany związane z fabularnym rozwojem całości. Same zdjęcia, kadrowanie czy nawet do pewnego stopnia scenografia są efektowne, żeby nie powiedzieć efekciarskie. Chociażby najgroźniejsi bohaterowie są ukazani często z kampowo-komiksowym zacięciem. I to bardzo dobrze, bo stanowi to spójny element i dopełnienie obrazu, który ma być pulpowy, ale jednak trochę bardziej serio. Na osobną pochwałę zasługują też choreografie poszczególnych walk. Wspomniana radość czerpana z beztroskiej przemocy nie byłaby tak ekscytująca gdyby nie poziom wykonania tego elementu. Twórcy są bardzo świadomi, że naparzanki są solą Banshee i nie oszczędzają nam kolejnych starć. Bójki w omawianej produkcji potrafią trwać czasem dobre pół odcinka, a i tak prosi się o więcej. Oczywiście nie można też zapomnieć o aktorach, dzięki którym te wszystkie jednowymiarowe postaci nabierają odpowiedniego charakteru. Z obsady najbardziej wyróżniają się Hoon Lee jako genialny haker Job oraz najaśniejsza gwiazda serialu czyli Ulrich Thomsen. Skandynawski aktor potrafi sprawić, że teoreycznie bezwzględnie złą postać Proctora będziemy na przemian darzyć pewną sympatią i obrzydzeniem. Reszta castingu przy wspomnianych panach wygląda nieco blado, ale poniżej pewnego poziomu nie spada. Odpowiednia ilość testosteronu jest zapewniona. 

Proctor i Rebeca w rzeźni, kadr z Banshee

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: Finałowy sezon Banshee

Cóż można powiedzieć na koniec? Jeśli szukacie czystej, bezpretensjonalnej rozrywki na najwyższym poziomie to Banshee jest propozycją właśnie dla Was. To produkcja, która nie próbuje udawać, że jest czymś więcej niż efektowną dawką akcji delikatnie podszytą pulpą. Oczywiście, można by się przyczepić, że niektóre dramaty rodzinne są niepotrzebne (bo są) i nie wszystkie wątki są jakieś bardzo logiczne. To jednak tylko łyżeczka dziegciu w tej, przepełnionej serialowym miodem beczce. I to by było na tyle. A teraz marsz oglądać przygody szeryfa Hooda!

źródło ilustracji wprowadzenia: Cinemax/materiały prasowe

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Więcej informacji o
, , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?