UWAGA! Poniższy tekst zawiera spoilery z filmu Avengers: Wojna bez granic. Wróćcie tutaj, gdy już będziecie po seansie!
Każdy z Was czytających ten tekst pewnie organizował kiedyś w życiu imprezę. Zaprosić wszystkich swoich najlepszych znajomych z pracy, ze studiów, z osiedla, aby wspólnie wypić kilka piw, pogadać, pobawić się i zostawić za sobą parę wspomnień z tego wydarzenia. Znacie też na pewno często używane wśród młodzieży pojęcie melanżu ostatecznego, czyli imprezy z gatunku tych, które są niezapomniane, ale kac po nich męczy długo, a straty naprawia się nawet i dłużej. Widziałem już Avengers: Wojna bez granic. I z jego przyczyny Wam o tym wszystkim wspominam.
Zobacz również: Avengers: Wojna bez granic – recenzja największego widowiska Marvela!
Lubię większość filmów MCU i właściwie wszystkie z ostatnich 3-4 lat. Uniwersum wprowadziło nam plejadę cholernie barwnych postaci, które przedtem kojarzyłem tylko trzy po trzy, a po każdym kolejnym seansie lubiłem się z każdym z nich coraz bardziej. Każdy wydawał się dobrym kumplem, którego chętnie zaprosiłbym na piwo, a który podczas wspólnej rozmowy dostarczyłby mi masę frajdy, żartów i rozrywki. Czasem tych kumpli było więcej (jak w przypadku Strażników Galaktyki czy Wojny bohaterów), jednak każdy kolejny obraz był dla mnie jak niezobowiązujący wypad na piwko z gośćmi, których już wcześniej polubiłem. W międzyczasie poznawałem nowych kolegów. Tym razem jednak bracia Russo poszli poziom wyżej. Zafundowali nam wspomniany melanż ostateczny, ze wszystkimi postaciami, jakie miałem przyjemność poznać przez te ładnych parę lat. A na tym te analogie się nie kończą.
Gdy już bowiem wszyscy są na wspomniane przyjęcie zaproszeni, trzeba poczekać, aż przyjdą. I tę rolę odgrywa tutaj pierwsza godzina filmu. Każdy był w tej fazie zapracowany, jednak wszyscy przyjęli zaproszenie do wspólnej zabawy i powoli zaczynają zjawiać się pod umówionym adresem. Zaczynamy od Thora, potem Stark, Doktor Strange, Strażnicy Galaktyki i cała ekipa. W międzyczasie coraz bardziej rozkręcająca się wszech i wobec zabawa zaczyna przeszkadzać Thanosowi, który mieszka dwa piętra wyżej i ma problemy z córką, które wobec nadchodzącego hałasu są nie do zwalczenia. Pewnie niedługo zadzwoni na policję.
Zobacz również: Jakie gry nas definiują, czyli #GamesStruck4 według redakcji Movies Room!
I tak się ta impreza powoli rozkręca, a w jej trakcie wszyscy się integrują. A że jest to banda fajnych i megacharyzmatycznych gości, gospodarz bawi się na tym wydarzeniu znakomicie. Widać jednak że grupa dzieli się na grupki, jedni muszą pójść na stację benzynową po alkohol, który pobudzi dość niemrawego Thora (sceny, w których bohater Hemswortha zdobywa broń), inni próbują ugadać coraz to bardziej zdenerwowanego sąsiada (Quill, Stark, Strange i reszta), a jeszcze inni cały czas okupują lokal, w którym dzieją się to coraz ciekawsze rzeczy. Wszyscy wypluwają z siebie coraz to lepsze kwestie, po kilku głębszych bowiem atmosfera się zazębia, a rozmowy bohaterów lśnią się coraz bardziej. Nic tylko nagrać je na snapa i rozesłać nieobecnym, żeby żałowali, że nie ma tu ich z nami.
Każda impreza jednak kiedyś się kończy. Każdy, kto kiedyś robił domówkę, wie jak bardzo gospodarza martwi pukanie do drzwi, które nie jest przyjściem/powrotem kolejnych gości. Wtedy wpada ten nieproszony, ewentualnie zawiadomiona przez niego policja. I w Wojnie bez granic jest podobnie. Thanos jest gniewny coraz bardziej, problemy, które wywołaliśmy, przeszkadzają mu coraz bardziej, a jako że ma coraz więcej powodów (kamieni na rękawicy), aby to towarzystwo szybko rozgonić, to koniec jest nieunikniony. I kiedy już dostanie doprowadzony do ostateczności, niewiele zostaje tu do pozbierania. Wchodzi i robi porządek. Ci znajomi, którzy przesadzili z alkoholem, zaliczają slangowy zgon, a reszta musi się pogodzić z tym, że ta cała huczna balanga to już historia.
Zobacz również: Prawda czy Wyzwanie? – recenzja dobrego horroru, który nikomu się nie podoba
Naprawdę, takie miałem wrażenie podczas całego seansu tego filmu. Czułem się jak na imprezie u znajomych, których sam wybrałem akurat w takim składzie i z którymi mógłbym bawić się w kinie do rana albo i dłużej. Nie z każdym udało się pogadać tyle, ile człowiek by chciał (bo przy takim natężeniu postaci nie wszyscy dostali w tym filmie kluczowe role) jednak zabawy było co niemiara. Rano kac będzie straszliwy, ale wspomnienia pozostaną.
Avengers: Wojna bez granic to miał być ten film. Ten, na który czekaliśmy od dekady, który przekaże pałeczkę w Uniwersum nowym, a sam stanie się blockbusterowym punktem odniesienia, jak powinno się kulminować wielkie serie filmowe. No i trzeba szczerze powiedzieć, że wiele z tych przewidywań się sprawdziło. Widać po filmie, że te miliardy wpompowane i przy okazji zarobione na dotychczasowych produkcjach pozwoliły zorganizować na ekranie coś wielkiego. Coś, co dało zabawę, ale może odbić się czkawką i co będzie niezwykle trudne do powtórzenia.
Bracia Figo Fagot mówili nam dokładnie i wprost, co trzeba zrobić, mimo że jutro będzie kac. Jednak kac Steve’a Rogersa i spółki jest na tyle duży, że nie daje żyć. Że każe zrobić teamowi Avengers przerwę od tak grubego balowania. Balowania, które z ogromną siłą przyciągało do kin nerdów z całego świata przez dekadę. Teraz jednak trzeba wyjaśnić cały kwas, jaki zrobił się podczas melanżu ostatecznego. Bez tego w żadnej kwestii nie można ruszyć do przodu. Przypominać Wam pewnie tego nie muszę, ale kolejną część Avengers w MCU poprzedzi już tylko nowy Ant-Man, którego akcja będzie mieć miejsce przed wydarzeniami z udziałem potężnego Thanosa oraz Kapitan Marvel, która raczej będzie genezą i wprowadzeniem kolejnej bohaterki. Przyda się ona, oj przyda (scena po napisach!) jednak na pewno nie wejdzie do walki z Tytanem od razu. To nie pozwala nam wierzyć we wszystkie śmierci, jakie widzieliśmy na ekranie w tym filmie (a raczej tylko w te, które poprzedziły szokujący finał), jednak każe posprzątać po tej grubej imprezie. I sprawia, że nasza ekipa, która mogłaby zorganizować coś takiego jeszcze raz, nieco podupadła na zdrowiu. A sąsiad, który przerzedził towarzystwo, czuje się wygranym i następnym razem poradzi sobie z towarzystwem jeszcze szybciej i bardziej gniewnie.
Czy możemy więc liczyć w MCU na melanż ostateczny vol.2?
Czy Ci, którzy uczestniczyli w tym pierwszym, będą chodzić na następne równie chętnie?
Czy sąsiad da radę się okiełznać?
Kto kogo będzie dobrze wspominać z tego spotkania?
Odpowiedzi na te pytania będą nas nurtować przez najbliższy rok. Na tyle, że chyba już więcej tak ciekawych tu nie dostaniemy. Należałoby jednak spytać Kevina Feige i całej reszty, czy się z tego powodu cieszą.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe