Endre, dyrektor jednej z węgierskich rzeźni, prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z tego, do jak wielkich zmian może doprowadzić zatrudnienie nowej kontrolerki jakości. Zresztą sam widz nie mógłby przypuszczać, iż raczej przeciętna, cicha i wycofana Maria, która całe dnie spędza samotnie w ciemnych pomieszczeniach, zainicjuje szereg przeobrażeń w sposobie identyfikacji rzeczywistości przez bohatera. A także przez samą siebie. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, gdyż Dusza i ciało to nie hiperrealistyczna historia rodem z sąsiedniej Rumunii, gdzie emocje i uczucia grają jedynie rolę diagnostycznych narzędzi. Reżyserka Ildikó Enyedi pogania symbol symbolem, metaforę zagryza metaforą, a wszystko to czyni w jednym celu – nakreślenia opowieści alegorycznej, czerpiącej swą siłę nie z modernistycznego autotematyzmu, lecz z najprostszej wrażeniowości i zmysłowości.
Kartezjański dualizm to całkiem wdzięczny starter dla wszelkiej maści artystów, w tym też oczywiście filmowców. Dialektyka go cechująca, żywotne i efektowne przeciwstawianie sobie z pozoru sprzecznych wartości funkcjonuje bowiem nie tylko na podłożu filozoficznym, ideowym, ale także zadziałać może jako swoisty kontrapunkt, kontrast pomiędzy przedstawianymi zdarzeniami. Zazwyczaj więc pozostaje on niewidoczny, ukrywa się za treścią właściwą filmu i nie pozwala sobie na mieszanie w zwartym przekazie autora. Chyba że ten postanowi wydobyć go na pierwszy plan, tak jak zresztą uczyniła to sama Enyedi. Szybko bowiem można się zorientować, że w Duszy i ciele nie chodzi o nic więcej jak o metafizyczną eksplorację (a w zasadzie eksploatację) motywu tytułowej duszy oraz ciała. Nie poznamy tu intrygujących opowieści z przeszłości bohaterów, nie dowiemy się także, jakie są ich motywacje – zaraz na starcie zaczynamy się już orientować w przyjętej przez twórców konwencji, która zakłada przede wszystkim umowność świata przedstawionego. Postacie są nośnikami konkretnych wartości, są personifikacjami symboli, których mariaż ma nas poprowadzić za rękę do z góry zaplanowanych wniosków.
I na tym też powinna opierać się zasadnicza krytyka filmu Enyedi – jej dzieło ślizga się po powierzchni podjętego tematu, nie oferując w zasadzie żadnego nowatorskiego spostrzeżenia na znane i wyświechtane od wielu lat dysputy. To bezpieczne kopiowanie skryptu przez studenta, którego bardziej od indywidualnego zmierzenia się ze sprawą interesuje pewne zaliczenie kolokwium. Rzecz ta zostaje ponadto spotęgowana niewytłumaczalnymi przeskokami pomiędzy wspomnianą konwencją kina kontemplacyjnego, a tanim, iście hollywoodzkim eskapizmem. Trudno bowiem traktować rozważania o mistycznym zderzeniu duszy i ciała na poważnie, gdy przeplata się je tandetnymi zagrywkami z serii „heroicznego histeryzmu”. W chwili kiedy nasze zmysły są wręcz torpedowane ze wszystkich stron subtelną estetyką wywodu autorki, następuje nagle ich totalne załamanie sytuacją do bólu ckliwą, zbyt bezpośrednią lub po prostu niewłaściwą. Ta nierówność filmu stanowi więc o jego największej bolączce, która jest tym bardziej bolesna, że u podstaw leżał naprawdę wysublimowany pomysł…
Pomysł ten opierał się natomiast o niesamowicie zmysłową grę zbliżeniami, które wydobywają z nawet najmniej istotnych przedmiotów ich skrytą energię duchową. Rozwińmy ten skrót myślowy na przykładzie. Przez pewną część filmu przewija się motyw Marii uczącej się przezwyciężać trapiące ją blokady psychologiczne poprzez dotyk. Dotyk wszystkiego. Wchodzi w interakcję z trawą w parku, z podwórkowym zraszaczem, z grzbietem krowy przeznaczonej na rzeź oraz z pluszowym jaguarem. I właśnie ta ostatnia scena jest w tym kontekście szczególnie interesująca. Obserwujemy tu wszak bohaterkę okrytą kołdrą, przez którą przebija się jaskrawość światła słonecznego. Kamera znajduje się niewyobrażalnie blisko kobiety, niemal wchodzi z nią w intymny kontakt, który następnie przeradza się w niewinne pieszczoty z pluszem wysokiej jakości. I my czujemy w tym momencie wszystko – każdą ciarkę na jej bladej skórze, każdy włosek falujący w rytm jej ruchów i przede wszystkim sam dotyk. Jeśli kiedykolwiek powstał film wizualizujący dotyk to jest nim właśnie Dusza i ciało. Pod tym względem Enyedi sięgnęła kinematograficznego szczytu, lecz na własne życzenie postanowiła z niego spaść. I to nie na cztery łapy.
Ale to stwierdzenie może jest akurat nieco na wyrost. Dusza i ciało zewsząd zbiera aplauz i z pewnością zostanie najlepiej ocenianym dziełem reżyserki. Nominacji do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny nie dostaje się przecież z dnia na dzień… Choć chętnie bym na ten temat podyskutował. W każdym razie apeluję do Pani Enyedi – więcej odwagi psze pani, a dziewiątki i dziesiątki będą się sypać strumieniami.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Aurora Films