Breath of The Wild nie wrzuca gracza w wir akcji, a pozwala na leniwą pobudkę w centrum spustoszałego, opuszczonego Hyrule. Właściwie od tego momentu możemy robić co chcemy. Gra nas nie osądza, nie wskazuje palcem. To ciekawość popycha gracza do dalszych czynności. Po przejściu samouczka jesteśmy już skazani tylko na siebie. Co prawda fabuła jak i quest wpisany nam w menu wskazuje na pokonanie głównego bossa, ale to nie znaczy, że mamy od razu pędzić do zamku i porywać się na niego z patykiem. Nie, im dłużej czasu spędzamy w Hyrule, tym bardziej chcemy być przygotowani na ostateczną walkę. Po sobie mogę powiedzieć, że… oj, bardzo można to odkładać w czasie! Ja, ciągle znajdowałam nowy powód, by nie iść do zamku. Raz, nie miałam jeszcze Master Sworda (legendarnego miecza, którego misją jest anihilacja wszystkiego co złe), innym razem chciałam zdobyć większą ilość serduszek, a jeszcze innym zrobić „jeszcze tylko jeden quest”. To może ciągnąć się w nieskończoność, w Zeldę można grać nawet i 50 godzin, bez ruszenia najważniejszej misji.
Od dawna twierdzę, że The Legend of Zelda zasługuje na własne uniwersum filmowe. W 1998, za sprawą Ocarina of Time, Shigeru Miyamoto podzielił wszystkie gry na trzy osi czasowe, każda z nich charakteryzuje się zupełnie inną fabułą i jak to w Zeldach bywa, wiele trzeba teoretyzować i sobie dopowiadać. Breath of The Wild nie mówi jasno w jakiej osi czasu osadzona jest fabuła (choć każdy gracz może się tego domyślić), i nie tłumaczy „evil planu” Ganona. Gracz może tylko domyślać się, jak zły król zdobył tak wielką siłę, by zgładzić drużynę najpotężniejszych wojowników Hyrule. Mimo tego, ciężko powiedzieć mi czy jest to faktyczny minus – wszystko zależy od Was. Ja, kupuję te fabularne meandry, ale tylko dlatego, że Zeldy już dawno weszły mi w krew, jeżeli jeszcze nigdy nie dzierżyliście Master Sworda i nie mieliście na sobie zielonej czapeczki – może być ciężko.
Jednym z głównych questów, nakreślonych od niemalże samego początku jest zebranie wszystkich wspomnień, których pozostałości Link ma na Sheikah Slate (urządzeniu, które dostajemy na początku gry, przypominającym tablet). Te, wzbogacają dramatyczną narrację. Nieważne które wspomnienie odkryjemy jako pierwsze, bo każde z nich w pewien sposób rozrysowuje nam wielką klęskę jaką poniósł bohater przed laty. To niesamowite, jak wiele emocji potrafi wywołać te dwanaście wspomnień. Postacie drugoplanowe również przyciągają uwagę gracza i już nie mogę doczekać się związanego z nimi DLC.
Breath of The Wild to gra jeszcze bardziej naturalna niż Minecraft. Tak, wiem. Pewnie teraz każda osoba czytająca ten tekst uśmiechnęła się z przekąsem. Nieważne czy graliście w przeszłości w tę klockową zabawę, czy gracie teraz lub całkowicie ją odrzucacie – musicie przyznać, wydobywanie węgla i strzyżenie owiec jest „naturalne”. Podobnie jest w BOTW. Nie znajdziecie tu samouczka w postaci wyskakujących informacji. To jak gotować, przyrządzać eliksiry musicie domyśleć się sami. Przed Wami strome zejście? Ciekawie byłoby na nim zjechać, ale przecież w prawdziwym życiu nie zrobilibyśmy tego staczając się z niej. Wystarczy rzucić tarczę i poczuć się jak na zimowych feriach dziesięć lat wstecz!
Z roku na rok dostajemy coraz więcej i gier i choć zdaję sobie sprawę z trywialności tych słów – my sami jesteśmy w coraz większym ruchu. Gracze często wybierają gry z krótką, szczelnie opakowaną fabułą, ciasną tak, że nie można sobie pozwolić na choćby chwilę kontemplacji. Są i tacy którzy całkowicie odpuszczają sobie granie i stawiają na oglądanie youtuberów wykrzykujących do kamery banalne komentarze. Breath of The Wild to odstępstwo od wszelkich zasad, coś co każdy może przeżyć na inny sposób (mimo hermetycznej fabuły nie pozostawiającej nam żadnych kluczowych wyborów). To coś więcej niż gra, to prawdziwa przygoda.
Grę kupicie na Kinguin.net
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe