Czym jest to przeklęte mother! Aronofsky’ego? Analizujemy materiały promocyjne!

Większość filmów na miesiąc przed swoją premierą obrzuca nas zdjęciami z planu, spotami telewizyjnymi, zwiastunów ma kilkanaście, a i nawet czasem fragment samej produkcji się pojawi. Na szczęście mother! Darrena Aronofsky’ego nie należy do większości. Swą zapowiedź buduje bowiem w oparciu o brak zapowiedzi. Bo co na tę chwilę o tym newralgicznym projekcie wiemy? Mamy trzy plakaty, jeden zwiastun, krótki opis fabuły i świadomość, że gwiazd w tym filmie ujrzymy więcej niż na ostatniej gali oscarowej. Na siłę zapewne nie jeden śmiałek coś by z tego sklecił, ale halo – to jest Aronofsky. Stworzy hype z jednego, a z drugiego nakręci film. mother! nadal więc ukrywa się przed nami w ciemnościach, chodzi bocznymi uliczkami, nie pozwalając wydobyć z siebie niczego, co mogłoby kogokolwiek z nas naprowadzić na sensowny trop. I świetnie! Tak się robi dobrą reklamę, która czyni z tego filmu prawdopodobnie najbardziej tajemniczą premierę obecnego roku. Choć tak nie do końca w pełni tajemniczą… Otóż jeśli przyjrzymy się szczególnie dwóm pierwszym plakatom, to będziemy w stanie wyciągnąć kilka interesujących wniosków…

desktop

Wyjdźmy od tego, że oba te plakaty stanowią jedność. Jeden jest uzupełnieniem drugiego i rozpatrując je w separacji, pozbawiamy się wielu możliwości interpretacyjnych. Na pierwszym z nich obserwujemy Jennifer Lawrence wręczającą własne serce komuś spoza kadru. Czynność tą wykonuje w dość egzotycznym miejscu. Czy to jakiś ogród, puszcza czy inne knieje, to już sprawa drugorzędna. Ważny jest natomiast fakt, iż w kwiatach otaczających naszą bohaterkę tkwi sporo tyciutkich easter eggów, jak na przykład klamka zamiast słupka kwiatowego, malutka szkatułka z biżuterią, nieśmiertelnik z podobizną pewnego mężczyzny (tu prawdopodobnie chodzi o Javiera Bardema) oraz kłódka. Każdy z nich samodzielnie coś oznacza, ale dopiero w zestawieniu z drugim plakatem, gdzie trawiony przez płomienie Javier Bardem trzyma w ręku kulę z uwięzionym wewnątrz wizerunkiem kobiety (a tu o Jennifer Lawrence), nabiera pełni kształtów i barw. Tutaj w tle również kryje się kilka smaczków pokroju krzyczących, zniekształconych twarzy, ale na prawdziwy ślad naprowadza nas ponowne użycie tej samej kłódki co poprzednio. Gdy dodamy do tego, że Bardem wyciąga rękę w geście odbioru wręczanej mu rzeczy, to nie mamy już wątpliwości, iż wszystko składa się w jedną całość.

mother2gg

No dobrze – udowodniliśmy w mniej bądź bardziej satysfakcjonujący sposób, że mamy do czynienia z dwiema stronami tego samego medalu, ale co to wszystko oznacza? Przyjmijmy, iż rzeczywiście Lawrence składa na ręce Bardema swoje serce. Bardem natomiast jest w posiadaniu kuli, którą dzierży w taki sposób, jakby ona też należała do dziewczyny i w ogóle nie kryje się z tym, że rozpiera go z tego powodu duma. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tej kuli tkwi należący do niej wizerunek, skądinąd przypominający duszę, to otrzymamy alegorię toksycznego związku małżeńskiego, który znowuż potwierdzenie swego istnienia zyskał wraz ze zwiastunem. Innymi słowy, oba te plakaty stanowią metaforyczny obraz tego, w jakim kierunku pójdzie Aronofsky w próbach określenia relacji między kobietą a mężczyzną. Lawrence kocha Bardema (przepraszam za uproszczenie) całym swoim sercem i pomimo, że ten dysponuje już jej duszą, to nadal mu za mało. Jest chciwy, pragnie ją zdominować i kompletnie od siebie uzależnić. Kobieta tkwi jednak w amoku, będąc szerze przekonanym co do swojego uczucia oraz intencji mężczyzny. Jednak te intencje nie mogą być zbyt dobre, jako że dość piekielna atmosfera okalająca Bardema raczej nie sprzyja jego aurze. Jakiś czas temu spreparowałem ARTYKUŁ, w którym starałem się udowodnić, że Aronofsky czerpie sporo wzorców z europejskich mistrzów kina autorskiego. Było tam mówione przede wszystkim o tym, jak to reżyser na łamach swoich filmów rozprawia o dziejowej misji autora oraz jego dzieła niemal identycznie jak klasycy modernizmu, ale w wypadku mother! ta inspiracja może wejść na wyższy poziom. Otóż wielu ze słynnych twórców tamtej epoki, jak chociażby Jean-Luc Godard czy Michelangelo Antonioni, równie chętnie co o wyższych sprawach debatowali o problemach najbardziej ludzkich z możliwych. A mianowicie właśnie o relacjach miedzy kobietą i mężczyzną, o trudnościach komunikacyjnych wynikających z różnic osobowościowych oraz o konfliktach na tle odmiennych metod wychowania oraz kulturowej roli płci. Gdy teraz postaramy się nałożyć ten schemat na wyżej opisaną interpretację materiałów promocyjnych mother!, to uzyskamy nic innego jak kolejny ukłon Aronofsky’ego w kierunku europejskiej kontestacji. I choć byłbym z takiego przebiegu spraw wielce uradowany, bo w końcu moja teza by się potwierdziła, to muszę przyznać, że istnieje jeszcze inna, mniej abstrakcyjna droga interpretacyjna…

https://www.youtube.com/watch?v=vtTE_DBKpRY

Wszyscy wiemy, że Aronofsky lubi wplatać w swoje filmy masę przeróżnych symboli, odniesień oraz aluzji o silnym nacechowaniu religijnym. Czy to było Pi, czy Zapaśnik, czy nawet wydawałoby się najbardziej pod tym względem zachowawcze Requiem dla snu, to wszędzie tam reżyser równo nawiązywał do znaczeń chrześcijańskich oraz judaistycznych. To znowuż każe nam sądzić, że mother! nie może za bardzo odbiegać od tego standardu. I rzeczywiście, jeśli jeszcze na chwilę pozostaniemy przy powyższej analizie plakatów, to naszym oczom ukaże się Aronofsky’ego autorski komentarz wobec biblijnego raju oraz pierwszych ludzi – Adama i Ewy. Wszyscy wiemy, że według biblijnego zapisu to Ewa zerwała jabłko z drzewa poznania dobra i zła, niejako pociągając Adama za sobą w otchłań grzechu. Ale co gdyby sprawa nie wyglądała tak banalnie? Co gdyby okazało się, że Adam posiadał nad nią całkowitą kontrolę wynikającą z faktu oraz świadomości, iż Bóg stworzył Ewę z jego żebra i także na jego podobieństwo? Ewa mogła nawet zdawać sobie sprawę z tej zależności i mogła być jej całkowicie podporządkowana, bo przecież tak się sprawy miały, taka była wola boża. I co gdyby to Adam, w napływie swej próżności, ciekawości oraz żądzy nieograniczonej kontroli, wpłynął na Ewę w taki sposób, aby ta święcie przekonana o słuszności swoich czynów zerwała to symboliczne jabłko w swoim imieniu? Efekt co prawda pozostaje ten sam, ale w takiej konfiguracji to mężczyzna, a ściślej mówiąc owładnięty pasją poznania i obsesją nieograniczonego rozwoju człowiek (co także stanowi obiekt zainteresowania Aronofsky’ego), doprowadził do wypędzenia swego gatunku z bożego łona, niejako skazując się na wieczne wygnanie, błądzenie, poszukiwanie. Taka rewizja (choć lepiej w tym kontekście zabrzmiałoby może słowo „interpretacja”) motywów biblijnych już raz u Aronofsky’ego zaistniała, kiedy to reżyser ukazał Noego (Noe: Wybrany przez Boga) jako opętanego i dążącego po trupach do bliżej niesprecyzowanego celu fanatyka. Kto wie zatem, czy tym razem reżyser nie chciałby zabrnąć głębiej, do samych korzeni stworzenia.

Zobacz również: Nieznane filmy znanych reżyserów #5 – Darren Aronofsky

Można oczywiście spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy i przypisać jej bardziej absolutne terminy. Bo na jakich tłach ukazane zostały omawiane postacie? Kobieta znajduje się we wspomnianym ogrodzie, co znowuż naprowadza nas na biblijny Eden, zaś piekło to chyba pierwsze skojarzenie jakie nasuwa się po ujrzeniu plakatu z Bardemem. Ich zderzenie można uznać więc za odwieczną dialektykę dobra i zła, bądź też aktu ich kreacji, a co za tym idzie narodzenia się Chrystusa i Antychrysta. Do ciekawych wniosków w tym kontekście dotarli dziennikarze portalu Indiewire, którzy wysnuli tezę, jakoby mother! miało ambicję przeistoczenia się we współczesną wersję Dziecka Rosemary Romana Polańskiego. Ze zwiastuna oraz opisu fabularnego dowiadujemy się, że Lawrence i Bardem będą mieli okazję gościć dwójkę niespodziewanych gości – tu Ed Harris i Michelle Pffeifer. Wiemy też, że nie mają oni raczej zamiaru po koleżeńsku przyjść na kolację, wypić lampki wina i udać się z powrotem do swojego domu. Brutalnie wdzierają się do życia naszej pary, a z czasem okazuje się, iż Bardem może w jakiś sposób być powiązany z intruzami. Biorąc więc pod uwagę powyższy aspekt powoływania do życia dobra i zła oraz słowa samego aktora („pragnę tylko wprowadzić nieco życia do tego domu”), dochodzimy do prostej paraleli z dziełem Polańskiego, gdzie zło również narodziło się w społeczności wbrew woli jednostki.

ttttttttttttt

Ta interpretacja jest o tyle interesująca, że opiera się na legendzie stojącej za wspomnianymi kłódkami umieszczonymi w detalach plakatów. Otóż na obu z nich widnieje znak zodiaku w postaci ryb. Ten natomiast wywodzi się z antycznego mitu greckiego, który w różnych podaniach mówi o Afrodycie oraz jej synu Erosie zamienionych bądź uratowanych przez ryby, po tym jak Tyfon – potwór zrodzony w wyniku ingerencji Gai i Tartarosa – wstąpił na Olimp w poszukiwaniu destrukcji. W tym wypadku za Afrodytę posłużyła by Jennifer Lawrence oraz jej jeszcze nienarodzone dziecko ze związku z Javierem Bardemem. Do Tyfona znowuż przyrównać można owych nieproszonych gości, którzy wprowadzając swoje porządki do ich domu, niszczą życie dotychczas w nim istniejące. Trudno jednak zakładać, że Aronofsky tak po prostu bezkrytycznie przełoży starogrecki mit na język filmu. Raczej należałoby przyjąć, iż posłuży się inną mądrością starożytnych, ale także nawiązującą do ryb jako znaku zodiaku. Otóż na ich podstawie (w sensie znaków zodiaku) Platon ukuł cały system upływu czasu, który późniejsi naukowcy określili zresztą mianem roku platońskiego. Według wyliczeń badaczy ów rok trwa około 25 800 lat, z czego 2150 przypada na każdy znak. Ryby natomiast były patronem okresu od 200 roku p.n.e do 1950 n.e., czyli swoją opieką objęły m.in. moment pojawienia się Chrystusa na Ziemi. Na tej podstawie ikonografia chrześcijańska uznała z czasem ryby za swój symbol, który utożsamia się właśnie z Synem Bożym.

Mając zatem na względzie poruszoną mimochodem kwestię narodzin dobra i zła oraz Chrystusa i Antychrysta oraz konfrontując ją ze znaczeniem ryb w chrześcijańskiej ornamentyce, możemy założyć jedno – mother! będzie najbardziej wywrotowym dziełem Aronofsky’ego pod względem biblijnej retoryki. Ciężko jest uznać teraz cokolwiek za pewnik, ale obecność tylu wzajemnie zazębiających się elementów na praktycznie tylko dwóch plakatach wyraźnie sugeruje, iż jeden seans nie wystarczy, aby zebrać wszystko do kupy. Może być jednak i tak, że żadna z powyższych prób zrozumienia przekazu reżysera nie odda choć w części końcowego efektu. Wciąż bowiem istnieje zbyt wiele pytań aniżeli odpowiedzi oraz zbyt wiele fragmentów, które są, lecz nijak nie pasują do tej układanki (jak chociażby dźwięczne podobieństwo słowa „mother” do „murder”). Ale na tym właśnie polega przyjemność z doświadczania dzieła filmowego. I na tym też polega wielkość Aronofsky’ego. A czy rzeczywiście jest taki wielki, to przekonamy się dopiero 3. listopada, kiedy planowana jest polska premiera mother! Mam nadzieję, że tak jak i ja, nie możecie się doczekać skonfrontowania własnych interpretacji z żywym tworzywem.

P.S. TU podsyłam link do pełnego artykułu portalu Indiewire. Warto zajrzeć.

Źródło: informacje zaczerpnięte z wniosków dziennikarzy portali Indiewire i Collider / Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?