Luc Besson od dawna miał podobno marzenie, żeby zrealizować ten film. Tworząc Piąty element, już przebąkiwał o ekranizacji Valeriana i Laureline. Podobno nie pozwalała na to ówczesna technologia, a przełom nastąpił dopiero po Avatarze. Sam pomysł francuskiego twórcy jest więc starszy od wspomnianych obrazów. Jest to o tyle dziwne, że teraz gdy Valerian ląduje w kinach, widać w nim naprawdę tonę inspiracji z dużo młodszych od idei jego stworzenia dzieł. Nie zawsze jednak idą one w dobrą stronę.
Zobacz również: Strażnicy galaktyki vol. 2 – recenzja!
Mamy rok 2017, technologia w końcu pozwala, udało się zgromadzić środki, więc Valerian i Miasto Tysiąca Planet może powstać. Twórcy chwalą się, że pieniędzy tych było 210 milionów, co oznacza, że jest to najdroższy film powstały poza granicami USA w historii. W tym roku tylko trzy obrazy, jakie gościły dotąd w kinach, były droższe (nowi Szybcy i wściekli, Piraci z Karaibów i Transformers). Dlatego rzeczywiście wygląda on jak marzenie młodego ambitnego twórcy. Problem w tym, że długimi momentami tylko wygląda.
Metraż Valeriana to okrągłe 137 minut. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że o jakieś 30 za dużo. Już początek wraz z powitalnymi creditsami wydaje się mocno przeciągnięty. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że swoją podstawową funkcję wprowadzenia w intrygę wykonuje ledwie poprawnie. Niezaznajomionym z tematem może już na początku nieco namieszać. Jest jakiś gość, z którym wita się mnóstwo innych ras. Potem są nasi pokrzywdzeni, wokół których toczyć będzie się intryga i pokazanie ich rodzimej planety. Ta prezentuje się doprawdy fantastycznie, stanowi bodaj największą siłę designu nowego filmu Bessona. Nie jedyną oczywiście.
Zaraz potem poznajemy dwójkę naszych protagonistów, czyli Valeriana i Laureline. Dane DeHaan wyleguje się na sztucznej plaży, podczas gdy obok niego swoje wdzięki prezentuje półnaga Cara Delevingne. Wymieniają parę ciętych ripost, jednak potem jest praca i nieubrani, tak jak stoją, muszą wyruszyć na podbój kosmosu. Od razu rzucają się w oczy niedostatki ekranowej chemii. Poza tym mam cały czas miałem odczucie, że młoda brytyjska aktorka bawi się na planie lepiej niż jej partner. Jest w niej więcej luzu, daje radę w interakcjach z innymi postaciami. DeHaan jest dużo trudniejszy do polubienia. Szczególnie gdy po 15 minutach filmu wypala, że chcę poślubić naszą piękność. Już?
Sama fabuła to miszmasz pomysłów znanych już nam z innych produkcji. Szybko odnajdziemy Strażników galaktyki, Gwiezdne wojny, Piąty Element, Avatara czy nawet oczywiste nawiązanie do słynnego dialogu Liama Neesona z Uprowadzonej. Jednak to z filmem Jamesa Camerona Valerian ma najwięcej wspólnego. Zarys fabularny jest dość podobny, jednak zrealizowany nieco słabiej i pozbawiony tak wielu emocji. Co by nie mówić o tamtym filmie, jego konflikt miał skalę. Tutaj się jej tak nie czuje, głównie przez brak sentymentu do pokrzywdzonych oraz fakt, że motywacja antagonisty jest zwyczajnie słaba. Kino przygodowe kojarzyło mi się zawsze z wielkimi wyprawami i ratowaniem świata, tutaj się tego zwyczajnie nie odczuwa.
Jest jednak na co popatrzeć. Podobno aż 70% budżetu poszło na efekty specjalne i to widać na ekranie. Film wygląda obłędnie, niektóre kadry bez najmniejszego retuszu nadawałyby się do uchwycenia i oprawienia w ramkę. Nie czuć takiego przesytu jak np. w ostatnich Strażnikach Galaktyki i chce się na to patrzeć. Bardzo dobrze są również nakręcone sceny walk, gdy rzeczywiście już coś się tutaj dzieje. Kilka pomysłów inscenizacyjnych jest naprawdę świetnych (scena z motylami). Przez to dużo bardziej szkoda, że film nie nadąża treściowo.
Widać w tej produkcji dużo serduszka i dbałości o szczegóły. Jednak całość wygląda tak, jakby Besson tak bardzo desperacko chciał nakręcić ten film, że zapomniał o kilku podstawowych aspektach kina przygodowego. W efekcie dostaliśmy obraz przepiękny, jednak trochę za długi i pozbawiony mocy najlepszych space oper. Gdybym zobaczył go jakieś osiem lat temu, byłby pewnie moim ulubionym filmem. Jednak będę mu kibicował. Bo moim nowym ulubionym filmem może stać się przecież druga część.