Nie sposób nie zauważyć, że żyjemy w czasach hegemonii filmów superbohaterskich. Nigdy dotąd adaptacje komiksowe nie były tak popularne i nie pojawiały się na srebrnych ekranach z taką częstotliwością. Kiedy w 2008 roku do kin w krótkim odstępie czasu trafiły Iron Man i Mroczny Rycerz raczej nikt nie wątpił w to, że to Batman jest największym osiągnięciem w dziedzinie konwersji komiksu do filmu. Oba tytuły odniosły wielki sukces marketingowy, ale tylko Marvel potrafił przekuć go w zarabiającą setki milionów dolarów serię, którą od lat z zainteresowaniem śledzą zarówno fani komiksów jak i zwykli widzowie na całym świecie. Co zatem poszło nie tak u DC?
Różnic pomiędzy sposobem ukazywania bohaterów DC i Marvela należy zacząć szukać już w samym materiale źródłowym, czyli komiksach. O ile postacie „Domu Pomysłów” jak np. Spider-Man czy Avengers zawsze były barwne i tryskające energią o tyle DC zazwyczaj celowało w nieco poważniejsze i stonowane klimaty. Oczywiście Superman także od czasu do czasu powiedział coś zabawnego, ale był to raczej dowcip w stylu drużynowego opowiadającego anegdotę na obozie harcerskim niż pełnych odniesień do popkultury ciętych żartów Petera Parkera. Pod względem popularności Marvel wygrywał przez wiele lat. Tak było do momentu gdy na scenę wkroczył, robiący zawrotną karierę w światku komiksowym, Frank Miller. Jego Powrót Mrocznego Rycerza z 1986 roku na zawsze zmienił oblicze historii obrazkowych. Brutalna i ponura wizja Millera znakomicie wpisywała się w świat Batmana i z miejsca podbiła serca czytelników na całym świecie. Była także inspiracją do powstania niesamowicie popularnego Batmana Tima Burtona z 1989 roku. Nagle okazało się, że to DC tworzy najlepsze historie i to Marvel musiał zacząć gonić konkurencję. Odpowiedzią „Domu Pomysłów” było uderzenie w podobne tony. Czytelnicy chcą mroku? To damy im mrok! – zapewne zagrzmiały głosy podczas jednego z zebrań zespołu redakcyjnego. Niestety kierunek ten nie był dla Marvela zbyt szczęśliwy, ponieważ poza świetnymi Ostatnimi łowami Kravena czy Tormentem okres ten zapamiętany został głównie przez niesławną Sagę Klonów, która była tak zagmatwana i niepopularna, że zmusiła wydawcę do restartu całego uniwersum.
Dlaczego w ogóle o tym piszę w temacie filmowym? Dlatego, że obecnie to DC próbuje kopiować Marvela i jego filmowe uniwersum i również nie osiąga zamierzonych rezultatów. Kiedy Mroczny Rycerz Powstaje zakończył trylogię Batmana Christophera Nolana i wiadomo było, że nie powstaną kontynuacje, filmowy Marvel dopiero się rozkręcał. Po sukcesie Iron Mana przyszła kolej na Hulka, Thora, Kapitana Amerykę i sequel Iron Mana, a następie całą serię zwieńczono genialnymi Avengers. Wszystko to przed premierą filmu Mroczny Rycerz Powstaje! Zatem zanim szefostwo DC pomyślało w ogóle o stworzeniu swojego filmowego uniwersum Marvel odstawił ich na kilka długości. Czasu nie było już za wiele więc zdecydowano się szybko wyprodukować nową wersję Supermana. Człowiek ze Stali z Henrym Cavilem w roli głównej zebrał nie najgorsze recenzje, ale o popularności wcześniejszych Batmanów albo nawet Iron Mana mógł jedynie pomarzyć.
Zdecydowano jednak, że to właśnie historia o przybyszu z planety Krypton stanie się podstawą dla filmowego uniwersum DC. Pośpiech, jak to zwykle bywa, okazał się złym doradcą. O tym, że stawianie jakiejkolwiek dużej konstrukcji na niepewnych fundamentach zazwyczaj źle się kończy też nie trzeba chyba nikomu przypominać. Kierunek artystyczny dla historii DC wyznaczył Zack Snyder znany ze świetnych adaptacji 300 i Watchmen. Wiadomo było zatem, że ponownie zobaczymy sporo scen w zwolnionym tempie, a całość będzie mroczna i brutalna. Niestety o ile te zabiegi sprawdziły się w wiernych adaptacjach konkretnych komiksów o tyle nie były w stanie unieść filmów z oryginalnym scenariuszem. Przede wszystkim dlatego, że szybko okazało się iż bez oparcia w klasycznych komiksowych skryptach te scenariusze są zwyczajnie słabe. Przyjrzyjmy się przykładom. W Człowieku ze Stali niezła w sumie historia kończy się gdzieś w trzech-czwartych filmu i zastąpiona zostaje ciągłymi walkami, wybuchami i zniszczeniem całego miasta. Batman v Superman podąża podobnym tropem tyle, że tym razem cała historia jest grubymi nićmi szyta, a motywacja głównych bohaterów do walki między sobą jest właściwie żadna. Na domiar złego druga połowa filmu to bezmyślna młócka wśród ruin miasta. Sucide Squad? Wydawało by się, że stereotypowej historii w stylu Parszywej Dwunastki nie da się zepsuć, ale jednak twórcy pokazali, że nawet to potrafią. Oczywiście nie mogło zabraknąć walki z wygenerowanym komputerowo gigantycznym monstrum, które stało się już chyba znakiem rozpoznawczym serii. W tym filmie zdołano zniweczyć także postać Jokera… Nawet, moim zdaniem, najlepsza w całej serii Wonder Woman cierpi na ten sam problem. W chwili kiedy nasza heroina postanawia wyjść z okopu i ruszyć na wroga fabuła wyraźnie się urywa. Nagle wszystko zaczyna wybuchać i płonąć niczym w filmach Michaela Baya. Nie zapominajmy także o obowiązkowej walce z wielkim, wygenerowanym komputerowo monstrum. Do tego ludzie odpowiedzialni za filmy DC nieudolnie próbują kopiować marvelovski dowcip i luz który do ich mrocznego i patetycznego uniwersum pasuje jak pięść do oka. Nie można mieć jednego i drugiego i na coś trzeba się zdecydować, ponieważ w przeciwnym wypadku widzowie dostają w prezencie wymuszone potworki jak np. znana ze zwiastunów BvS wymiana zdań między Batmanem i Supermanem dotycząca postaci Wonder Woman: „Ona jest z tobą?- Nie, myślałem, że jest z tobą.”… no boki zrywać.
Nie chcę się już dłużej pastwić nad nieudolnością filmowców pracujących przy uniwersum DC bo wymieniać można by jeszcze długo. Słabe scenariusze, dyskusyjna obsada (Alex Luthor…), bezbarwni przeciwnicy, przesadne efekciarstwo i groteska wynikająca z połączenia mrocznego i poważnego klimatu z wymuszonym humorem to największe grzechy filmowego uniwersum DC. Nadmierny pośpiech przy tworzeniu tego kinowego świata superbohaterów sprawił, że niemal wszystkie filmy w serii bardziej dbają o postawienie fundamentów pod kolejne części niż o jakość przedstawianej historii. Ja jednak jako niewyuczalny fan kina i komiksów po raz kolejny wybiorę się do kina na następny film DC licząc, że „tym razem im się uda”. A następna okazja już niedługo bowiem 15 listopada 2017 roku świat, a dwa dni później Polska, ujrzy Justice League. I mimo, że rozum podpowiada, że filmowi bliżej będzie do Sucide Squad niż do Avengers to serce nakazuje wierzyć… W końcu ze swoimi bohaterami jest się na dobre i na złe.
Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe – kolaż