Z Darrenem Aronofskym sprawa nieznanych filmów jest o tyle skomplikowana, że tak naprawdę każdy z jego filmów ciężko w ogóle nazwać nieznanym. Nawet pełnometrażowy debiut reżysera pt. Pi zyskał swojego masowego odbiorcę, wobec czego użycie zwrotu „nieznany” w jego kontekście byłoby dość nieoczekiwanym nietaktem. Z tego też powodu, w poszukiwaniach inspiracji do nowego odcinka cyklu, którego bohaterem miał zostać właśnie Aronofsky, musiałem poeksplorować rejony do tej pory nie często eksplorowane. I w ten oto sposób dotarłem aż do 1994 roku, czyli do czasów studenckich wówczas 24-letniego, ambitnego filmowca z perspektywami. No może nie tak do końca studenckich, albowiem dzisiaj znany i wzniecający kontrowersje reżyser, zakończył je w 1991 roku, a we wspomnianym 1994 uczęszczał na odpowiednik naszych studiów podyplomowych urządzanych przez Amerykański Instytut Filmowy. AFI Conversatory, bo taka też jest ich nazwa, stanowią niebagatelną szansę dla początkujących twórców, którzy prezentując posiadane zdolności w ramach struktur tak szanowanej instytucji mogą zyskać nie tylko przychylność ze strony kolegów z branży (a wszyscy wiemy, jak istotne jest posiadanie koneksji w Hollywood), ale również otrzymać dofinansowanie na realizację swoich wymarzonych projektów filmowych. Tak też zrobił swego czasu Aronofsky, wypuszczając na świat kolejno Fortune Cookie, Protozę oraz No Time. Wszystko to są oczywiście klasyczne filmy krótkometrażowe, żaden z nich nie przekracza 30 minut, a realizacja choć rzeczywiście na wskroś amatorska, posiada nieopisane pokłady uroku. Moglibyśmy zatem drogą losowania wziąć na tapet którąkolwiek z tych produkcji (choć słowo „produkcja” to chyba także w tym kontekście nadużycie) i wnioski wyciągnęlibyśmy zapewne podobne, lecz nie zostawiajmy naszej przyszłości w rękach ślepego losu. Zajmijmy się więc prawdopodobnie najważniejszym filmem z tego grona, a mianowicie No Time. Najważniejszym dlatego, że to właśnie on zapewnił Aronofsky’emu zaliczenie konwersatorium i to dzięki niemu reżyser mógł następnie poświęcić swój czas na zgłębianie tajemnicy stojącej za najbardziej newralgiczną liczbą w historii ludzkości – liczbą Pi. Dalsze tłumaczenia tej decyzji są zatem chyba zbędne, czyż nie?
Gdybyśmy chcieli opisać No Time jednym zdaniem, to zapewne w ruch poszłyby przymiotniki typu „nietypowy”, „banalny”, „dziecinny”, a bardziej delikatni widzowie nie omieszkaliby również zastosować słowa „wulgarny”. Czy tak brzmią filmy Aronofsky’ego, które znamy? No właśnie. Choć „nietypowy” jeszcze jakoś by uszło w odniesieniu do opisu takiego na przykład Requiem dla snu lub Źródła, to z pewnością nie jest to taka nietypowość o jakiej myślicie. No Time to bowiem 22-minutowa konstrukcja złożona z kilku całkowicie ze sobą niepowiązanych na gruncie narracyjnym opowiastek. Każdy powinien więc znaleźć tu coś dla siebie, a wybrać może z m.in. Znajomych rozgrywających partyjkę w kalambury, „bąkowej” orkiestry (tak, to o te bąki chodzi), czy połowów z wędkarzem będącym w posiadaniu sekretu idealnej przynęty. Brzmi to jak niskich lotów komedia i rzeczywiście w zamyśle komedią to być miało, ale pytanie rozchodzi się o to, czy niskich lotów? Żarty o bąkach przestały być modne i w ogóle zabawne gdzieś tak w okolicach kilku lat po rewolucji dźwiękowej w kinie. Wspomniane połowy czy finałowy epizod z orzechowo-marmoladową piosenką również koło salonowego humoru nie stały. Czy coś zatem kryje się za tą fasadą infantylności? Albo inaczej – co takiego jest w tym filmie, że Aronofsky otrzymał następnie 60 tysięcy dolarów na nakręcenie Pi od samego Amerykańskiego Instytutu Filmowego?
Odpowiedź leży zapewne w naszych osobistych predyspozycjach i umiejętnościach lektury filmu. Bo faktycznie, jeśli pozostaniemy przy takiej powierzchownej wykładni, to film Aronofsky’ego będzie dla nas wyłącznie tymczasową chwilą zapomnienia i odmóżdżenia. Ot, moment swobody dla naszego wewnętrznego szaleńca. Zabawa zaczyna się jednak moim zdaniem dopiero, gdy postaramy się dorobić znaczenia do zaobserwowanych obrazów. Tak, wiem – każdą wadę jakiegokolwiek filmu można zasłonić kotarą subiektywizmu, ale z No Time naprawdę da się wyciągnąć interesujące konkluzje. Co prawda dość patetyczne i ślizgające się po powierzchni intelektualnej dyskusji, ale konkluzje (w końcu wiele osób zarzuca Aronofsky’emu wieczne brodzenie po płyciźnie myśleniowej, co dla nich byłoby zatem elementem spajającym ten film z przyszłymi tworami reżysera). Każda z tych wspomnianych opowiastek – a jest ich w sumie 6 – z których składa się film, dotyczy bowiem krytyki współczesnego społeczeństwa postindustrialnego. Ludzie żyją według korporacjonistycznych schematów egzystencjalnych, podporządkowują się społecznym konwenansom i modom w imię przeciwdziałania społecznemu wykluczeniu oraz wyłączają ze swojego planu dnia chwile refleksji na rzecz osiągania zamierzonych celów materialnych. Innymi słowy robimy coś, bo jest modne, bo gwarantuje nam profity i bo tak należy. Bohaterowie (nie znajdziecie wśród nich jednak aktorów rozbijających następnie banki w Hollywood – byli to znajomi Aronofsky’ego ze studiow, na co wskazuje fakt, że są oni jednocześnie autorami scenariusza do filmu) są natomiast uosobieniem tego bezsensu, absurdu. Uświadamiają fakt, że takie postępowanie jest całkowicie sprzeczne z ludzką naturą, że prędzej czy później dojdzie do implozji człowieczeństwa i w efekcie do załamania kultury (coś takiego jak swego czasu doświadczyli starożytni Grecy oraz Rzymianie).
Niech za przykład posłuży już pierwsza scenka, w której obserwujemy partię kalamburów. Samo wykorzystanie akurat tej gry w tym kontekście jest już pewnym puszczeniem oczka w stronę widza, albowiem to właśnie ona stanowiła jedną z ulubionych party game klasy średniej USA w latach 90. Widzimy tu jak intelektualnie przewyższający swoich partnerów zawodnik nieomal wybucha ze złości, gdy ci nie są w stanie poprawnie rozszyfrować jego naśladownictwa. Kiedy w końcu ustępuje i umożliwia reszcie przejęcie pałeczki, to cała rozgrywka idzie się… paść, gdyż ich elokwencja do spółki z inteligencją raczej nie gwarantowałaby bezstresowego zaliczenia Harvardu. W ten prozaiczny sposób Aronofsky komentuje zatem relację jednostki ze społeczeństwem – człowiek, choćby najbardziej rezolutny i przebojowy, przegra z systemem, bo system to tu i teraz, rzecz faktyczna. Implozja człowieczeństwa nie gwarantuje mu więc zwycięstwa, lecz jedynie zyskanie autoświadomości i wyższego stanu pojmowania rzeczywistości.
Podobnie rzecz się ma przy okazji sceny wieńczącej randkę dwóch – jak się później okazuje – jednookich kochanków. On widocznie nieusatysfakcjonowany natarczywymi zalotami swojej partnerki, stara się czym prędzej odstawić ją do mieszkania, uciec i prawdopodobnie zerwać wszelki kontakt. Ona jednak nie daje za wygraną, nie odczuwa nawet zbywających odpowiedzi partnera, nie ustępuje nawet, gdy ten nie wytrzymuje i określa ją mianem panienki lekkich obyczajów, ale przy użyciu mocniejszych środków wyrazu. Jest to sytuacja analogiczna do tej poprzedniej – Aronofsky daje nam znać, że korporacyjnej formalizacji uległa nawet tak trywialna rzecz jak randka, że nawet tutaj człowiek nie może być sobą, że związek we współczesnym świecie jest bardziej listą obowiązków i praw aniżeli sprawą uczuć oraz emocji. W tej scenie moglibyśmy także zauważyć pewną inkarnację klasycznej dla późniejszego Aronofsky’ego dysputy na temat autora oraz jego dzieła, ale nie sądzę, aby już wtedy reżyser dysponował wystarczającym doświadczeniem do świadomego prowadzenia takowej rozkminy. Puentuję zatem ten aspekt milczeniem.
A żeby tak dać sprawie namiastkę rzetelności i unaocznić wam, że naprawdę da się No Time interpretować według takiego schematu, to pokuszę się o wspomnienie mojego osobistego faworyta – sceny wędkowania. Widzimy, jak nad rzeczką/stawkiem wędkuje sobie postać. Nie koniecznie wie ona jednak, jak powinien wyglądać efektywny połów, albowiem znużenie malujące się na jej twarzy wskazuje na to, że trochę już tam siedzi, a ryb nadal nie ma. Wkrótce pojawia się jednak drugi bohater. Na pierwszy rzut oka nieco upośledzony i nie grzeszący zdrowym rozsądkiem zapowiada prawdziwą klapę tej wyprawy. Nasze przypuszczenia zdają się potwierdzać, kiedy ten zamiast założenia na haczyk przynęty zaczyna wykrzykiwać wymyślone przez siebie formułki, posługujące się modyfikowanym na wszelkie możliwe sposoby wyrażeniem „c’mon fish”. O dziwo, ta metoda skutkuje, a nasz zacofany przyjaciel przez minutę złapał więcej ryb niż poprzedni bohater przez zapewne kilka godzin. Widząc sukces oraz radość tego drugiego, pierwszy idzie w jego ślady i modeluje własną, choć opartą na doświadczeniach swojego kolegi, formułkę. Ta zapewnia sukces i w tym przypadku, wobec czego obaj wspólnie i radośnie wyśpiewują jednakowe kwestie. Abstrahując już od naprawdę humorystycznego aspektu tejże sceny (no mnie bawi taki niewyszukany humor), Aronofsky funduje nam dodadtkowo prezentację swojej myśli odnośnie wyścigu szczurów, dominującego we współczesnych stosunkach międzyludzkich. Masz oryginalny pomysł? Masz z niego profity? Bądź zatem pewien, że ktoś ci go podwędzi i być może zrobi z niego jeszcze większy pożytek. Jedyne co możesz wtedy zrobić, to dołączyć się do niego i puścić w niepamięć tą zniewagę. Dlaczego? Bo nikogo nie obchodzisz ty i twoje problemy. Po prostu.
Zaprawdę, gdyby tak oto rozpatrywać wątki poruszane przez No Time, to moglibyśmy wyhaczyć więcej punktów wspólnych z późniejszymi dziełami Aronofsky’ego niż nam się wydaje. Bo o czym traktuje Czarny łabędź czy Zapaśnik? No właśnie o relacjach jednostki ze społeczeństwem, o jej wybitności i podmiotowości oraz jej znaczeniu dla filozofii życia. To co prawda nie temat na ten artykuł, a podobne sprawy omawiałem już chociażby na łamach osobnego tekstu poświęconego w całości filmowej koncepcji Aronofsky’ego, lecz sięganie korzeni znanych reżyserów zawsze powie nam coś, co następnie przewija się w kinematografii przez wiele, wiele lat. I to właśnie robi ten dyplomowy film, który choć nie pozbawiony wad i wymagający sporej dawki tolerancji od widza (w końcu jakby nie patrzeć amatorszczyzna, choć całkiem sprawna pod względem realizacji), to sprawia wrażenie pewnej głębi emocjonalnej i estetycznej tkwiącej w jego twórcy. Gdybym miał zatem odpowiedzieć na pytanie postawione we wstępie, to rzekłbym, że właśnie z tego powodu Aronofsky dostał od Instytutu te 60 kafli.
Tytuł: No Time
Reżyseria: Darren Aronofsky
Scenariusz: Roben Dylan Cohen, Chas Mastin, Billy Portman, Alissa Rosen
Data premiery: 1994 rok
Gatunek: komedia
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe