„Olimp w ogniu” sprzed kilku lat był typowym filmem guilty pleasure, który oglądało się równie szybko, co zapominało o nim. Został przyjęty jednak na tyle dobrze, że producenci zdecydowali się dać zielone światło kontynuacji, efektem czego „Londyn w ogniu” Babaka Najafiego.
Ponownie obserwujemy historię Mike’a Banninga, agenta Secret Service, którego zadaniem jest obrona życia prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tym razem rzecz dzieje się w Londynie – premier Anglii umiera nagle na zawał serca, więc na Wyspy Brytyjskie zjeżdżają przedstawiciele wszystkich najważniejszych państw świata. Szybko okazuje się jednak, że to pułapka, ponieważ bliskowschodni handlarz bronią, Barkawi, postanawia zemścić się na politykach, którzy wydali rozkaz ataku bombowego, w którym zginęła jego córka.
Zobacz również: Lady Gaga powróci w 6. sezonie „American Horror Story”
Trudno jest zżymać się na wtórność i schematyczność „Londynu w ogniu”. Myślę, że zdecydowana większość widzów na długo przed seansem jest w stanie mniej więcej wyobrazić sobie, co będzie się dziać na ekranie. Film jest tak przewidywalny, jak tylko być może, równie często będąc na bakier z jakąkolwiek logiką. Gdyby wypisać wszystkie absurdy, powstałaby dość długa lista. Obejmowałaby zarówno wątki wielkie – nikt chyba nie uwierzy, że w dzisiejszych czasach podobna akcja terrorystyczna miałaby szansę powodzenia – jak i te mniejsze – terroryści, którzy służą handlarzowi bronią (!) zamiast korzystać z noktowizorów używają latarek. Przy odrobinie dobrej woli można jednak przymknąć na to wszystko oko – w tym przypadku nie chodzi wszak o zmuszającą do myślenia fabułę, tylko dobrą zabawę.
A ta jest całkiem przyzwoita. „Londyn w ogniu” jest filmem krótkim i utrzymanym w znakomitym tempie – muszę przyznać, że nawet nie zauważyłem, kiedy minęło półtorej godziny. Duża w tym zasługa sprawnie nakręconych scen akcji, które są najlepsze wtedy, gdy rozgrywają się w ciasnych, zamkniętych przestrzeniach, jak na przykład potyczka na pogrążonej w ciemnościach stacji metra. Kiedy bohaterowie znajdują się na otwartym terenie lub w powietrzu jest nieco gorzej, zwłaszcza, że w oczy kłują okropnie wyglądające komputerowe efekty. Większość czasu spędzamy na szczęście wewnątrz budynków.
Zobacz również: Będzie się działo! Czyli co przyniesie marzec do świata kina i telewizji!
Do pozytywów należy zaliczyć też dwójkę głównych bohaterów – prezydenta USA granego przez Aarona Eckharta oraz Mike’a Banninga, w którego wcielił się Gerard Butler. Nie oczekujcie oczywiście wielkich kreacji aktorskich, ale między oboma wykonawcami jest odpowiednia chemia. Dodatkowo Mike robi kilka rzeczy, które nie do końca są typowe dla kreacji tego typu bohatera – prezentuje okrucieństwo wobec wrogów, sam przyznając, że nie jest to konieczne. Byłoby więc znacznie lepiej, gdyby scenarzyści nie kazali mu (oraz innym postaciom) wygłaszać nieznośnie patetycznych, sztucznie brzmiących i, oczywiście, sławiących Amerykę frazesów.
Na tym chyba polega największy problem „Londynu w ogniu” – kiedy tylko wydaje się, że zaczyna dziać się coś fajnego i ciekawego, twórcy serwują coś, po czym człowiek ma ochotę schować twarz w dłoniach. Film Najafiego jest strasznie nierówny: dostarczy trochę rozrywki, ale też wiele razy zirytuje. I tak samo jak w przypadku pierwszej części, o wszystkim zapomni się chwilę po wyjściu z kina.
Za seans dziękujemy: