Getto w Atlancie to wręcz pulsująca życiem manifestacja samospełniającej się przepowiedni. Chiron, zwany również Małym, coś o tym wie. Matka – metamfetaminowa ćpunka. Koledzy w szkole – gangsta od lat szczeniackich. Jeśli chcesz postawić się systemowi albo przynajmniej dożyć do dorosłości, musisz gdzieś po drodze wyhodować sobie jaja i przez chwilę dalej nakręcać spiralę agresji. Chiron ma szczęście, bo mentoruje mu poczciwy, idealnie odnajdujący się w tej rzeczywistości starszy diler o ksywce Niebieski. Kształtuje go jednak nie tylko ta dziwaczna przyjaźń, bowiem pod warstwą coraz bardziej twardej powłoki wciąż skrywa się nieśmiały chłopak z homoerotyczną przygodą w dzieciństwie.
Zobacz również: Złote Globy 2017 – wyniki! Oto zwycięzcy tegorocznej gali!
Moonlight to opowieść podzielona na trzy akty. W każdym z nich głównego bohatera gra inny aktor i dotyczy innego okresu w jego życiu. Wszystkie te role łączy sprawne dyrygowanie reżyserskie, bowiem przejście między segmentami (wiek dziecięcy, nastoletni i dorosłość) są wyważone i naturalne, a to swoisty castingowy ewenement, że do zmian twarzy przyzwyczajamy się bez szczególnego sprzedawania nam nowej interpretacji postaci. Wyszło wiarygodnie. Chiron z dziecięcą twarzą Alexa Hibberta kreśli neurotycznego, zagubionego syna ulicy, który nie zmienia się tak bardzo, mimo że kiełkuje w nim coraz większa znieczulica. Trevante Rhodes, grający jego dorosłą wersję, to ten sam cichy i emocjonalny mięczak, o którym opowiadano nam na samym początku, tyle że opakowany obsesyjnie rzeźbionymi mięśniami. Nie są to wielkie role, ale przynajmniej na tyle zniuansowane, że kupujemy to bez problemu. Wielką siłą filmu jest więc konsekwencja w budowaniu tego bohatera: jego wątpliwość co do swojej seksualności, odkrywane systemy obronne, adaptację do środowiska, a jednocześnie desperacka próba wpisywania się poza nawias fatalizmu. Składa się to wszystko na wiarygodną psychologicznie postać, rozerwaną między homertoyczną fascynacją a koniecznością realizacji określonego paradygmatu środowiskowego.
Brzmi to wszystko jak artystyczny manifest kina LGBT, który śmiga na formule Tajemnic Brokeback Mountain, tylko twardzielską rzeczywistość kowbojską wymienia się na gangsterki rap oraz trudną młodość w murzyńskim getcie. I niekiedy takie też można odnieść wrażenie, ale dzięki autentyczności zarysowanego tła, film przestaje być wykładnią o tolerancji, a staje się po prostu uniwersalną opowieścią o kiełkującym pożądaniu. Reżyser, Barry Jenkins, z reporterską wręcz brutalnością pokazuje nam życie uliczne, a do najmocniejszych scen należą upadki rodzicielki głównego bohatera (świetna Noamie Harris) oraz specyficzna, bo oparta na kompleksie odkupiciela, przyjaźń z dilerem (słusznie nominowany do Złotego Globu Mahershala Ali).
Zobacz również: Najgorętsze filmy 2017 roku
Moonlight jest o systemie zamkniętym, takim z jednym malutkim pustym slotem na miłość. Jest o getcie. Jest o homoseksualizmie. Jest o oparach cracku i o tym, ile miłości potrafi wytopić z nas podgrzewany gram. Jest o opychaniu towaru i próbach pozostania przy tym człowiekiem. Jest o obtaczaniu się mięsem i ludziach, którzy tylko w blasku księżyca wychodzą poza narzucone przez środowisko rolę. Wiarygodny psychologicznie film, choć niekiedy za bardzo dramatycznie duszący szyję protagonisty, utrzymany w rytmie rn’b i gangsta rapu, z nieco rozczuloną nad „chwilami” kamerą, ale bez większych flegm. Powoli odkrywana tajemnica męskiego serca, która pod koniec zostawia widza z poczuciem czystej cudowności. Od czasów Miasta Boga żadna czarna twarz nie wydawała się tak chłonąć piękna operatorskich filtrów. Czarnoskórzy naprawdę pięknie wyglądają w świetle niebieskiego księżyca.
Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe