Historia świata jest opowieścią przemocy
Ocena głośnej adaptacji uwielbianej przez zdecydowaną większość globu gry wideo, jaką jest Assassin’s Creed, to nie lada wyczyn. Justin Kurzel zaoferował mi dzieło, które potrafi zarówno oczarować, jak i zmęczyć czy znudzić. Spytacie, jak to jest możliwe? Hm, tutaj właśnie tkwi zagadka. Ciekawych odpowiedzi na postawione przed chwilą pytanie zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Zacznijmy więc od najgorszego aspektu filmu, którym jest jego historia. Opowieść przedstawiona w dziele Justina Kurzela prezentuje bardzo nierówny poziom. Z jednej strony jest dobrze przemyślana i poprowadzona w sposób, który wzbudza zainteresowanie oraz nie pozwala się nudzić, a z drugiej dość przytłaczająca nadmiarem wątków, zbytecznie skomplikowana i pełna uciążliwego patosu. Ponadto nie brakuje tutaj elementów psychologicznych, filozoficznych czy nawet metafizycznych – finał widowiska, a na sam koniec ta dla wielu widzów już niestrawna mieszanka zostaje zalana motywami religijnymi oraz historycznymi, w związku z czym łatwo się tutaj pogubić. Gwoździem do trumny okazuje się wpleciony zwyczajnie na siłę wątek romansowy (pytam się po co? PO CO!?), który po prostu przemilczę… Zatem jak możecie wyczytać, twórcy ewidentnie chcieli stworzyć coś przełomowego, mieli wygórowane ambicje i ogromne nadzieje na osiągnięcie sukcesu. Nie powiem, że brakuje tutaj pomysłu lub pasji, o czym świadczy też fakt, iż zdecydowano się jedynie zainspirować serią gier wideo. Scenarzyści napisali zupełnie nową opowieść, podobnie jak to miało miejsce z filmem Książę Persji: Piaski czasu, i trzeba przyznać, że podołali zadaniu, chociaż jest ona zdecydowanie zbyt zagmatwana. Produkcja zatem zawiera charakterystyczne dla serii elementy, na przykład: legendarny wręcz skok wiary, rękawice z ostrzami, a także Jabłko Edenu. Poniekąd też pozostaje wierna pierwszej odsłonie serii, czerpiąc z niej garściami.
Oglądając produkcję, można dojść do wniosku, że chwilami twórcy nie potrafili się zdecydować, w którą stronę pragną ostatecznie podążyć. Many zatem do czynienia zarówno z dramatem science fiction rozgrywającym się w czasach współczesnych, jak i standardowym obrazem akcji z elementami romansu (sic!) osadzonym w realiach XV-wiecznej Hiszpanii. Dodatkowo większość czasu spędzamy w siedzibie Abstergo Industries zamiast w Animusie, który był, jest i będzie najważniejszym elementem gry! Proporcje rozkładają się następująco: 1/3 filmu dzieje się we wspomnianej XV-wiecznej Hiszpanii, a pozostałe 2/3 to akcja osadzona w laboratorium Abstergo Industries. Należy również zaznaczyć, że postanowiono zdecydowanie położyć nacisk na fabułę widowiska, nie byłoby w tym nic złego, gdyby (zgodnie z tym, co napisałem powyżej) scenarzyści nie przedobrzyli. Zresztą historia nigdy nie stanowiła kluczowego elementu growej serii, owszem była ciekawa, lecz zarazem prosta w odbiorze. W filmie zaś zabrakło tego, za co wszyscy pokochali omawianą sagę – specyficznej atmosfery oraz nacisku położonego szczególności na świat przedstawiony, ten, do którego można się dostać jedynie przez Animusa. W grze stanowił on praktycznie 90% całej zabawy, w adaptacji pełni zaledwie funkcję dodatku. Jaki więc obraz otrzymują widzowie? Nieco bełkotliwy film science fiction, zawierający filozoficzne refleksje na temat życia i honoru, wypaczoną ideologię wyleczenia społeczeństwa z przemocy oraz kilka metafizycznych zagadek, który mimo wszystko potrafi zaintrygować i wciągnąć, lecz chyba nie takiego widowiska oczekiwaliśmy.
Jednym z najmocniejszych elementów filmu jest oszałamiająca oprawa audiowizualna. Przede wszystkim należy pochwalić twórców za dużą pomysłowość w kreacji Animusa, jak również całego laboratorium Abstergo Industries, które wyraźnie kontrastuje ze skąpanymi w słonecznym żarze i pokrytymi złocistym piaskiem budowlami XV-wiecznej Hiszpanii. Scenografia w połączeniu z odpowiednio przygotowanymi kostiumami oraz charakteryzacją postaci niewątpliwie cieszy oko, tworząc niezbędny klimat, jednak niestety ze względu na ograniczony do minimum czas przebywania Cala Lyncha w Animusie, trudno poczuć na własnej skórze czasy hiszpańskiej inkwizycji, czyli okresu terroru i prześladowań, podczas których z trwogą spoglądało się na drzwi z obawy o własne życie, oczekując wejścia jej przedstawicieli i wydania śmiertelnego wyroku; tutaj nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Szkoda, że jedynie połowicznie uchwycone to w filmie. Ponadto kłują w oczy widoczne ugrzecznienia, a co za tym idzie, brak brutalności, przecież mówimy tu o hiszpańskiej inkwizycji… ale pozbawionej należytego jej pazura… jednakże zbytnio oddalam się od podjętego wcześniej tematu… Zatem przeważnie czujemy osamotnienie oraz melancholię wynikającą z przestronnych, często pustych oraz sterylnych pomieszczeń Abstergo Industries.
Zobacz również: Assassin’s Creed: Rodowód – recenzja filmu o ojcu Ezio Auditore
Niemniej, gdy akcja przenosi się do XV-wiecznej Hiszpanii, widzowie mają okazję podziwiać dynamiczne oraz niezwykle efektowne sekwencje, zrealizowane z ogromnym rozmachem i dbałością o najmniejsze detale. Same walki z udziałem członków zakonu zabójców oraz ich akrobatyczne popisy podczas pokonywania niestabilnych dachów budowli zachwycają płynnością oraz znakomitą reżyserią – widać ogromną wprawę w posługiwaniu się kamerą Justina Kurzela, który dwoi się i troi, aby nadać swojemu dziełu widowiskowości. Czysta poezja. Warto też wspomnieć o ujęciach z lotu ptaka, sprawnie zmontowanych przejściach pomiędzy XV-wieczną Hiszpanią a laboratorium Abstergo Industries (genialny pomysł twórców), jak również sprytnym wykorzystaniu oświetlenia w scenach walk na pięści czy z użyciem broni białej.
Film broni również stojące na znakomitym poziomie aktorstwo. Michael Fassbender mnie pozytywnie zaskoczył. Aktor wcielający się w Cala Lyncha oraz jego przodka Aguilara wypadł nad wyraz przekonująco. Był wiarygodny zarówno w roli tracącego zmysły mordercy męczonego halucynacjami z przeszłości, jak i wyszkolonego, oddanego swoim ideałom zabójcy kierowanego uczuciem do pewnej kobiety. Nigdy szczególnie nie ceniłem Fassbendera, jednak w filmie Assassin’s Creed pokazał różne aktorskie oblicza i ostatecznie zachwycił mnie swoją grą. Poza tym naprawdę pasował do powierzonej mu roli. Na ekranie nadmienionemu aktorowi towarzyszy Marion Cotillard w roli Sofii – idealistki pragnącej naprawiać świat, jednak zbyt słabej psychicznie, aby otwarcie sprzeciwić się woli ojca; Jeremy Irons jako pozbawiony skrupułów Rikkin – ojciec wspomnianej przed momentem postaci, który pragnąc za wszelką cenę osiągnąć swój cel, nie zawaha się nawet na chwilę, gdy przyjdzie mu wykorzystać własną córkę; i Ariane Labed, czyli waleczna oraz tajemnicza Maria – zabójczyni częściej sięgająca po pięści oraz sztylety zamiast piękne słowa. Rzeczona trójka stanowi solidne zaplecze, doskonale uzupełniając Michaela Fassbendera.
A teraz przyszedł czas na szczere wyznanie. Udając się do kina do Assassin’s Creed miałem nadzieję, że zobaczą największą porażkę 2017 roku, dzięki której upadnie ta przereklamowana i trwająca niemal w nieskończoność marka. Tak, dobrze czytacie, nigdy nie przepadałem za tą serią będącą wyraźnym krokiem wstecz w porównaniu do innej sagi Ubisoftu, a mówię tutaj o Prince of Persia. Miałem zamiar napisać pełną zarówno błyskotliwych, jak i zwyczajnie kąśliwych uwag recenzję, niemal ociekającą jadem, a co za tym idzie, skrupulatnie miażdżącą nowe dzieło Justina Kurzela. Niestety, nic z tego. Mój szatański plan snuty od czasu premiery pierwszego zwiastuna omawianego widowiska rozpadł się już po pierwszej godzinie seansu. Filmowy Assassin’s Creed może nie jest doskonały, jednak to obraz z krwi i kości, który został zrealizowany z pasją oraz zaangażowaniem.
Dzieło nie jest przykładem typowego odcinania kuponów od znanej marki. W tym przypadku twórcy bardzo się starali, aby uniknąć zaszufladkowania jako prosty, letni film rozrywkowy pozbawiony polotu oraz żerujący na znanej serii gier wideo. Efektem ich pracy jest przeładowany wątkami oraz pseudofilozoficznymi i psychologicznymi aspektami obraz, lecz mimo to zjadliwy i przyjemny dla oka. Zbyt wygórowane ambicje twórców niemal doprowadziły ich do klęski, jednak solidne wykonanie (oszałamiająca reżyseria oraz efekty specjalne zwalają z nóg), znakomite aktorstwo, a także w gruncie rzeczy ciekawa historia (nienaśladująca z uporem maniaka gry) obroniły omawiany film. Zatem kinowy Assassin’s Creed stanowi światełko w tunelu dla kolejnych adaptacji gier wideo. Nie jest przecież źle, ale nie tego chyba wszyscy oczekiwaliśmy po jednej z najgłośniejszych premier 2017 roku, czyż nie? Twórcy muszą kolejny raz wyciągnąć wnioski ze swoich błędów, lecz należy im się też pochwała, ponieważ to jedna z najlepszych, jeśli nie nawet najlepsza (ze znanych mi do tej pory) adaptacja gry wideo. Fani zdecydowanie powinni udać się do kin. W zasadzie nie mają powodu do wstydu.
Źródło ilustracji wprowadzenia – materiały prasowe