Pies cię drapał, Annville!
Komiksów nie trzeba adaptować kadr po kadrze, tak jak to chociażby zrobił geniusz kina Zack Snyder w 300. Można sobie pozwolić na wprowadzenie zmian i własnych pomysłów. Pewnych rzeczy się jednak nie rusza. Pomyślcie tylko, Batmana ekranizowano, czy to w formie animowanej, czy aktorskiej, już mniej więcej jakiś milion razy, ale zawsze był dzieckiem z zamożnej rodziny, którego rodzice zostali zastrzeleni podczas napadu, przez co dorastał samotnie, pod opieką kamerdynera. Drugim podstawowym grzechem adaptacji jest zmienianie oryginalnych elementów na gorsze. Niby wszelkie alteracje to bardziej kwestia gustu, ale wywalenie motywu drogi z takiego Wszystko za życie i umiejscowienie całej akcji w jednym mieście bez żadnych wątpliwości nie brzmi zachęcająco. Co by tu jeszcze zepsuć? No tak, można wymyślić własne wątki, zupełnie niezależne od głównej osi fabularnej i służące głównie zapchaniu czasu ekranowego. Ci z was, którzy widzieli już Zabójczy żart, wiedzą, o czym piszę. Ale, ale… starczy póki co tego punktowania. Czemu miało ono służyć? Wszystkie powyższe błędy popełnili twórcy telewizyjnej adaptacji Kaznodziei. Czyli w prostych żołnierskich słowach mówiąc: panie Rogen, panie Goldberg, spartaczyliście to.
Większość z was pewnie jednak nie kojarzy w ogóle komiksowego pierwowzoru i ma głęboko w poważaniu wszelką wierność, czy inne porównania. Dlatego na pewno warto zastanowić się, jak sam w sobie serial Preacher wypada, jako autonomiczne dzieło. Tym bardziej, że przecież pilot trzymał poziom. Niestety, co do całości można zastosować amerykański termin – „frontloader”, czyli wszystko co dobre ładujemy na początek, a dalej pociągniemy siłą rozpędu. Odważne założenie w tym przypadku nie sprawdziło się jednak w praktyce.
Zobacz również: Gra o tron – recenzja 6. sezonu
Dostaliśmy opowieść o cieńko przędzącym kaznodziei, w którego wstępuje nieokreślona siła, pozwalająca zmuszać ludzi do wykonywania jego poleceń. Nasz duchowny, Jesse Custer, postanawia wykorzystać ją w szczytnym celu przyciągnięcia większej ilości owieczek na łono pana. Cudowna działalność zwraca jednak uwagę wielu osób, a wszelkie dobre uczynki mogą nieść za sobą przykre konsekwencje. Na papierze taki pomysł nie wygląda nawet źle, lecz wszystko rozmyło się pod natłokiem pobocznych postaci i wątków porzuconych czy zapomnianych. Fabuła za dużo czasu spędza zresztą na drugim planie, pokazując dokładnie życie bohaterów wspierających najważniejszego protagonistę, podczas gdy ten dostaje mały ułamek scen szczególnie w pierwszych odcinkach. Zresztą w Preacherze historie mają sporą tendencję do kręcenia się w kółko, wielokrotnie powtarzając raz ustalony fakt i rozkręcając się o wiele za długo. Idealny przykład tego stanowią losy dwójki aniołów próbujących odebrać nadprzyrodzoną moc kaznodziei. Z początku ich niefrasobliwość bawiła, ale szybko przerodziła się w irytację, kiedy dwójka bohaterów spędziła cały epizod siedząc na hotelowych łóżkach i dywagując nad odebraniem telefonu. Ktoś tam gdzieś chciał utrzymać powolne tempo i stonowany klimat westernu, ale w tym przypadku przerost formy nad treścią zdecydowanie nie wyszedł na dobre. Catlin, Rogen i Goldberg to nie są bracia Coen. Zresztą nawet telewizyjna wersja Fargo o lata świetlne bije Preachera na głowę. Istotne jest to tym bardziej, iż chyba przy recenzowanym tu obrazie celowano właśnie w podobny klimat, co opowieści z Minnesoty.
Nie udało się. Do tego wszystkiego jeszcze ta Tulip. Niech sobie nawet czarna będzie, nie musi nawet niewolniczo służyć głównemu wątkowi, ale ona wręcz przez praktycznie cały czas próbuje odciągnąć Custera na rzecz totalnie nieistotnej intrygii kryminalnej. Jej przebojowość oraz zdecydowanie z początku imponują, ale po dłuższym czasie wychodzi na jaw, iż dziewczyna jest raczej zwyczajnym wyrzutkiem, który patrzy, jak inne dzieci bawią się w swoją grę i zamiast przyłączyć się do nich, próbuje odciągnać jednego chłopaka, by ten tylko jej poświęcał uwagę. Zupełnie niepotrzebnie przedstawiono przeszłość głównych bohaterów, gdyż nie wnosi ona nic do obecnych wydarzeń, a zajmuje zdecydowanie za dużo czasu ekranowego.
Zobacz również: recenzja komiksu Bękarty z południa, tom 2
Na całe szczęście resztę postaci da się lubić. Dominic Cooper po paru dość nijakich rolach w kiepskich blockbusterach wydaje się w końcu odnalazł swoje miejsce w kinie i ma dość charyzmy i stylu, by pociągnąć na barkach główną oś fabularną. Może na drugi sezon autorzy historii to w końcu zrozumieją. Oczywiście serca fanów zdobywa wampir Cassidy, który jest staroszkolnym krwiopijcą jeszcze z czasów, gdy stworzenia nocy miały cojones i nie obcyndalały się z jakimiś żałosnymi uczuciami. W przeciwieństwie do wspomnianej wyżej pani działa też na rzecz przyspieszenia działań głównego bohatera, a nie stanowi kulę u nogi. Postaci kobiece ogólnie słabo napisano i to faceci dominują tu na ekranie. Największe przedstawienie tworzy Jackie Earle Haley (Strażnicy, Human Target) jako mięsny potentat Odin Quincannon. Tylko początkowo scenarzyści kreują go na kolejnego przejaskrawionego dziwaka, ale finalnie można przyznać, iż jeśli kogoś odpowiednie i rzetelnie przedstawiono, to właśnie jego. Nie dostaliśmy całego streszczenia życiorysu, a jedną najważniejszą scenę, która tłumaczy idealnie, dlaczego Odin ma zupełnie inną optykę patrzenia na świat, niż wszyscy dookoła niego. Warto też wspomnieć, że to nie tanie kontrowersje, jak oddawanie moczu do nesesera zrobiły w tym przypadku największe wrażenie.
Takich tanich zagrań pod publiczkę znajdzie się w serialu trochę. Notabene przez cały sezon ciągnięty jest żart ze śmiercią Toma Cruise’a, lecz on akurat ładnie wybrzmiewa w tle. Mimo to kilka razy da się odczuć, iż producenci wciskają na siłę do swojej opowieści dowcipy, tylko po to, żeby nie stracić uwagi widzów. Aczkolwiek lepiej, gdyby tę przychylność zdobywali wycinaniem dłużyzn oraz zbędnych wątków. Choć ostatecznie trzeba przyznać, iż cwaniaki z tych autorów Preachera. Ciekawie rozpoczynają większość epizodów, później nudzą przez pół godziny i tylko po to, by na ostatnie 10 minut każdego odcinka docisnąć pedał gazu i zapowiedzieć ciekawe wydarzenia, do których może dojść przy następnym spotkaniu z Jesse Custerem i spółką. Taka taktyka sprawia, iż nawet będąc niezadowolonym z poszczególnego epizodu po jego zakończeniu i tak pozostaje apetyt na więcej.
Do mistrzostwa zresztą doprowadzono ten model w wielkim finale pierwszego sezonu Preacher. Zrobili to. Te cwaniaki naprawdę to zrobiły. Ostatni odcinek przywraca serię na właściwe tory. To właśnie wtedy tak naprawdę twórcy zaczynają opowiadać historię, którą powinni rozwijać od razu po pilocie. Odpowiedź udzielona na zakończenie pierwszej serii to właściwie początek tego, co każdy fan chciał oglądać od samego początku. Stąd nie ulega żadnej wątpliwości, iż Preacher wypada tragicznie, jako adaptacja genialnej powieści graficznej Gartha Ennisa. Nie kopie po jądrach też jakoś specjalnie w roli serialu samego w sobie, jak już wspomniałem, to nie poziom Fargo. Tylko przyznam szczerze, że po tym całym morzu nudziarstwa i kubłach frustracji wciąż chętnie zobaczyłbym, co się stanie dalej. Pierwszy sezon Preachera powinno się skrócić o 3-4 godziny i wtedy była by to naprawdę warta uwagi produkcja.