Kończy się nam pierwsza część jednego z najprężniej rozwijających się seriali ostatnich lat. Dzięki sporej popularności, jaką cieszy się wśród widzów, czwarty sezon podwaja liczbę epizodów, dzięki czemu możemy w przeciągu tego roku oglądać nie jedną a aż dwie „dziesiątki”. Trzeba przyznać, że to dość ryzykowny krok, który wyjściowo mógł przynieść tyle zalet, co i wad. Gdy oceniałem pierwszy odcinek, dostrzegałem pewien potencjał w tak ogromnym rozciągnięciu sezonu, lecz na takim etapie wiele nie mogłem powiedzieć. Teraz, gdy jesteśmy na półmetku, mogę z radością i sporą ulgą stwierdzić, że moje przypuszczenia nie tylko się sprawdziły, ale jest nawet ciut lepiej niż przypuszczałem.
Najmocniej rzucającym się w oczy elementem jest liczba wątków. Nietrudno dostrzec, iż mniej więcej od sezonu drugiego stopniowo przybywa nam kolejnych lokacji, w których rozgrywa się akcja, a w konsekwencji – kolejnych postaci. Obecny sezon wykorzystuje w stu procentach zgromadzony wcześniej materiał, dodając nawet coś od siebie. Punktem centralnym fabuły jest kwestia kolejnego rajdu na Paryż. W głównej mierze obserwujemy więc – co oczywiste – koleje losu Ragnara (Travis Fimmel) oraz jego poddanych, a także intrygi w samej stolicy Francji. To ostatnie wprowadza interesującą odmianę. W końcu dwór francuski swoją specyfiką przywodzi na myśl bardziej wewnętrzne rozgrywki pozycje w typie Gry o tron. Nieco bardziej na drugim planie oglądamy zamieszanie w Wessex. Od razu widać, że tamtejsze przetasowania przygotowują grunt pod większą wartość tego wątku w drugiej części sezonu. W międzyczasie odwiedzamy takie lokacje, jak wioska Lagerthy (Kathryn Winnick) i jarla Kalfa (Ben Robson), oglądamy walki o władzę na wyspach brytyjskich – zarówno te krwawe, jak i bezkrwawe – a nawet na krótko wchodzimy do Rzymu. Trzeba zatem przyznać, iż z każdym kolejnym sezonem twórcy robią się coraz odważniejsi w swoich poczynaniach. I wychodzi im to znakomicie. Co istotne, nie mamy do czynienia z sytuacją, w której wrzuca się multum kolejnych historyjek z braku pomysłu tudzież z powodu bezmyślności. Prędzej czy później dostrzegamy jakieś powiązanie, czyniące pozornie nieistotne wątki bardzo ważnymi w przyszłości. Widać, że scenarzyści panują nad tym, co naprodukowali, co jest jedną z najważniejszych zalet, podnoszących ocenę niepomiernie. Nie mamy do czynienia z tasiemcem, tylko z wielką serialową sagą, która może trwać jeszcze długo.
Zobacz również: TOP5: Najlepsze pojedynki z Gry o tron!
Prawdziwą siłą Wikingów są (i od zawsze były) barwne, charyzmatyczne postacie, mogące z powodzeniem toczyć boje z każdym obecnie serialem i nie najeść się przy tym wstydu. Prym wiedzie tutaj oczywiście Ragnar Lothbrok, którego charakter chyba do samego końca będzie ulegać ciągłym przewartościowaniom wskutek kolejnych wydarzeń. Jesteśmy świadkami tworzenia się jednej z najbardziej kompleksowych i niejednoznacznych postaci w historii telewizji. O historycznym Ragnarze mamy w wielu miejscach ledwie strzępki informacji – chwała autorom scenariusza, że nie próbowali na siłę dopasowywać się do zastanych faktów, tylko wespół z mistrzowskim Fimmelem wykreowali kogoś na miarę prawdziwej legendy. A jednocześnie postać z krwi i kości, popełniającą błędy i zbaczającą ze ścieżki. Na wielkie wyróżnienie zasługuje również Rollo (Clive Standen), przed którym już w finale poprzedniego sezonu otworzyła się nowa, zaskakująca ścieżka. To być może najlepszy moment dla jego postaci, bowiem chyba nigdy jego czyny nie były aż tak ambiwalentne. Bo choć ponownie ukazał się pod wieloma względami z najgorszej strony, znamy tego przyczynę. Jego największa tragedia polega na tym, że jest bratem prawdopodobnie największego człowieka swoich czasów, zmuszony jest żyć przez lata w jego cieniu. I chociaż po wydarzeniach z początku drugiego sezonu tłamsi swą nieokrzesaną naturę, nadchodzi moment, gdy pokusa ucieczki od życia w umysłowej niewoli jest dlań zbyt silna.
Nie zawodzi również – jak zwykle zresztą – król Egbert (perfekcyjny Linus Roache), już w pełni stając się Machiavellim tego serialu, a także Floki, który wciąż jest w stanie zaskoczyć, mimo że wielu zdążyło spisać go na straty. Nie zapominajmy o Lagercie. To znacznie więcej niż kolejny wrzucony na siłę feministyczny akcent. Jej charyzma i motywy wciąż są wiarygodne, a ona sama bez żadnych wątpliwości odegra jeszcze ważną rolę w tym serialu. Tak samo zresztą, jak jej kompletna przeciwwaga wśród postaci kobiecych – królowa Aslaug (Alyssa Sutherland), osamotniona na dworze w Kattegat, popełniając coraz bardziej irracjonalne decyzje i oddalając się od swojego męża. Chyba najbardziej pozytywnym zaskoczeniem jest z kolei Bjorn Żelaznoboki (Alexander Ludwig). Z nieco nieokrzesanego młodzieńca syn Ragnara wyrasta na prawdziwego wojownika i lidera. Co najważniejsze, jego przemiana jest nam dość dokładnie ukazana, na naszych oczach dotychczas dość średni bohater serialu zamienił się w jednego z najbardziej perspektywicznych. Jeżeli więc chodzi o ten element Wikingów, przyczepić można by się do nie zawsze dobrze wprowadzonych postaci drugoplanowych. Bo choć nieraz trafia się ciekawa – i bardzo ważna dla wątku Ragnara – Chinka (Dianne Doan) bądź też świetny i enigmatyczny Harbard (Kevin Durand), to co niektóre osoby są po prostu zbędne (Erlendur, syn Horika), zbyt mocno eksploatowane (Judith) lub za słabo (hrabia Odon) bądź po prostu słabo zagrane (jarl Kalf).
Zobacz również: Iwan Rheon zagra artystę Adolfa Hitlera
Jak dotąd czwartemu sezonowi daleko od ideału. Ma pewne konkretne błędy i niedoróbki, które dyskwalifikują go chociażby w zestawieniu z genialną trzecią odsłoną tego serialu. Ale całość broni się konsekwentnym rozwijaniem najważniejszych postaci i wątków, sprawiając, że uniknęliśmy bólu oglądania kolejnego tasiemca. Jeżeli twórcy utrzymają formę i wciąż mają pomysł na to, jak dalej poprowadzić całą coraz bardziej wielowątkową historię, możemy cieszyć się tym wspaniałym serialem jeszcze co najmniej przez półtora sezonu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe