Zbliżają się wakacje. Do El Buho – położonej opodal Barcelony, na wpół zrujnowanej willi, przekształconej w śródleśny kemping – przybywa czworo pedagogów-nowicjuszy. Ich zadaniem będzie przygotowanie obiektu na przyjazd młodocianych wczasowiczów. Muszą też studenci – rodowity Hiszpan oraz trzej Amerykanie – wiedzieć, jak zabawiać dzieci: planują więc gry i swawole. Psoty nie ominą jednak ich samych. Gdy śmiertelnie groźny wirus atakuje schronienie bohaterów, jedyny komunikujący się po hiszpańsku wychowawca umiera. Pozostała grupka zdana jest na pastwę szerzącej się choroby, której symptomy aż nadto przypominają oznaki wścieklizny.
Zobacz również: Nie taki horror marny, jak o nim mówią. Spojrzenie na artystyczne kino grozy
Postaci centralne w Summer Camp – najnowszym filmie twórców iberyjskiego przeboju [REC] – zdają się być wydarte z pierwszego lepszego slashera. Oto jako potencjalne mięso armatnie podrzuceni zostają nam: przystojny i przywódczy Antonio (Andres Velencoso), bogata i rozpieszczona Christy (Jocelin Donahue), niezręczny okularnik Will (Diego Boneta) oraz energiczna optymistka Michelle (Maiara Walsh). Ktokolwiek widział choć jeden z sequeli Piątku, trzynastego, będzie w stanie wskazać, który z bohaterów – zgodnie z niepisanymi standardami kina spod znaku maski i piły łańcuchowej – dotrwa do napisów końcowych, a który nie. Takie przynajmniej można by odnieść wrażenie. Summer Camp nie ma jednak wiele wspólnego ze slasherami doby lat 80., a reżyser Alberto Marini robi, co może, by w ogóle nie dało się jego dzieła ująć w ramy schematyzmu.
Nagina Marini zasady przeciętnego horroru, igra z utrwalonymi w świadomości widza konwencjami. Spłodzone przez reżysera (a zarazem scenarzystę) postaci mogą wydawać się stereotypowe, choć ich poczynania i – co za tym idzie – losy nie wpisują się w podręcznik ekranowej sztampy. Najciekawiej prezentuje się tu grana przez Donahue (Dom diabła) Christy. Brak bohaterce szkieletu moralnego, a jej działania powodują, że ciężko kibicować dziewczynie w walce o przetrwanie. Utożsamiamy się jednak z rozpuszczoną egoistką. W obliczu wydarzeń tak straszliwych, jak te, które obserwujemy na ekranie, wcale nie prężylibyśmy muskułów jakiegoś nadludzkiego heroizmu; podobnie jak Christy, szukalibyśmy ratunku – nawet okupionego krzywdą innych. Kreacja Donahue w Summer Camp jest równie udana, jak jej rola w kwietniowej antologii Holidays: aktorka gra na przemian chłodem i ambiwalencją.
Reżyser bawi się też miejscem akcji swojego filmu. Tytuł podpowiada, że bohaterom przyjdzie kaleczyć swoje ciała wśród leśnej głuszy. Tymczasem częściej widzimy zmagających się z przeciwnościami losu nieszczęśników kryjących się po kątach remontowanej willi. Przewrotne myślenie Mariniego imponuje mocno. Najatrakcyjniejszym aspektem scenariusza jest sprytny figiel: bohaterowie, rozwiązując zagadkę potwornego wirusa, trafiają na zbyt wiele pomocnych wskazówek. Inaczej niż w pokrewnym tematycznie [REC]-u, Will i jego przyjaciele sami trafiają na przydatne śledztwu poszlaki, przez co usnuć mogą kilka (błędnych) teorii tego, co dzieje się dookoła. Dzięki temu konceptowi Summer Camp upiększony zostaje o wdzięcznie smolisty humor, choć czarną komedią wcale się nie okazuje. Nie staje się nią nawet wtedy, gdy niektórym z postaci – przed chwilą wyjącym w ferworze mordu – nagle przychodzi stanąć przed dylematem moralnym.
Zobacz również: TOP 10 – Sequele, które nigdy nie powstały
Summer Camp to horror nie tylko przemyślany, na filarach rutyny budujący kino w pełni oryginalne, ale też świadomy technicznie: choćby chaotycznym zdjęciom towarzyszy ta sama wściekłość, jaka wypełnia ciała zainfekowanych (anty)bohaterów. Alberto Marini nakręcił film, który zrozumie niewielu widzów. Granica separująca tę inteligentną produkcję od klasyków, jakie tchnęły w nią życie, jest cienka, lecz znacząca.