Andy Weir to autor, który wzorem Marka Watneya – głównego bohatera swego największego dzieła – nim osiągnął swój cel, musiał zmierzyć się z wieloma przeciwnościami. Z początku jego projekt był odrzucany przez kolejne wydawnictwa. Nasz autor zmuszony był do wydawania go za darmo. Dopiero potem potencjał powieści o pozostawionym na pastwę losu astronaucie został przez kogoś dostrzeżony, a następnie doceniony przez hollywoodzkich producentów. Do tak błyskawicznego odwrócenia losu doszło – a jakże! – w iście hollywoodzkim stylu. Postaram się w jak najlepszym stopniu porównać swoje wrażenia z lektury książki z powstałym na jej podstawie megahicie, który gościł na ekranach kin w październiku ubiegłego roku.
Książka Weira to idealny wręcz przykład na to, jak ciekawie ujęta forma może zamienić w atut banalność całościowej konstrukcji fabularnej oraz – co rozwinę jeszcze w dalszej części tego tekstu – rozwiązania, które w większości przypadków poczytywano by za wadę. Historia jest dosyć prosta. Ekspedycja na Marsa napotyka nieprzewidziane problemy w postaci burzy piaskowej. Podczas rozpaczliwej rejterady jeden z załogantów zostaje w tyle. Po tym prologu zaczyna się wielka walka o przetrwanie. Walka tyleż heroiczna, co – przynajmniej z pozoru – szalona. Ale Markowi Watneyowi niestraszne jest nawet stanięcie oko w oko z humorami Czerwonej Planety.
Co zazwyczaj jako pierwsze pozostaje nam w głowach po przebrnięciu przez pierwsze strony „Marsjanina”? Wydaje mi się, że zgrabna fuzja stosunkowo lekkiego piórem Weira z bardzo konsekwentnym podejściem do stosowania naukowych terminów i podtrzymywania swoistego realizmu. Takie postawienie sprawy przypomina już bardziej narzędzia do budowania twardej science fiction aniżeli chociażby literatury nastawionej na przygodową fantastykę. Watney zawiera swą historię w formie dziennika (i tak, nawiasem mówiąc, właśnie wygląda konwencja lwiej części samej powieści), nie szczędząc nam dokładnych opisów swych działań. Jesteśmy zalewani potokiem precyzyjnego wachlarza pojęć i jednocześnie nie odczuwamy w zasadzie żadnego obciążenia, brnąc przez sprawozdania pomysłowego astronauty z kolejnych solów (sol to marsjańska doba). Tak więc kiedy Watney naprawia jakąś część wyposażenia, które zostało razem z nim na Marsie bądź też tworzy swoje praktyczne wynalazki na ich podstawie, tłumaczy nam dokładnie, jak to zrobił. Jeżeli wziąć pod uwagę tak ciekawą mieszankę, niełatwo znaleźć wśród przedstawicieli gatunku pozycję porównywalną do „Marsjanina”. Weirowi udało się stworzyć coś, co potencjalnie może zadowolić zarówno amatorów fantastyki naukowej, jak i tych, którzy mają ochotę odprężyć się przy interesującej, ale i nie aż tak skomplikowanej beletrystyce.
Następnym, być może nawet równie istotnym punktem, jest koncepcja samego Watneya. Tak, to MacGyver kosmosu. Uosobienie amerykańskiego cwanego luzaka, któremu zasadniczo wszystko wolno, bo i posiada umiejętności pozwalające mu w danej sytuacji na bardzo dużo. A przede wszystkim ktoś, przy kim Robinson Crusoe wygląda niczym stereotypowy domator. Nawet jeśli w danym momencie coś zawali, zdaje się robić to po to, by w najbliższej przyszłości pokazać swoją pomysłowość. Takie założenia u wiodącego protagonisty w prosty sposób mogą doprowadzić do katastrofy i zepsuć nawet najlepszy pomysł na fabułę. Na szczęście Weir wie, jak sobie z tym radzić. Poza wspomnianym już przystępnym stylem narracyjnym, elementem, który balansuje postać znajdującego się na granicy marysuizmu Watneya, jest ogromna ilość czarnego humoru. Mark potrafi wyśmiać wszystko – nawet gdy w danym momencie dopiero co znajdował się cal od śmierci albo koresponduje z przedstawicielami NASA. I choć dramatycznych sytuacji jest co niemiara, każda z nich zostaje odpowiednio rozładowana. I w większości przypadków Weir potrafi zachować umiar, nie przesadzając w żadną stronę. Owszem, można mu wytknąć sztuczność pewnych zabiegów związanych z tworzeniem zagrożeń na Marsie. Łatwo po pewnym czasie dostrzec, iż Czerwona Planeta Weira nie jest uosobieniem nieobliczalnej, bezlitosnej natury – ci, którzy liczyli na tego typu wrażenia, mogą się nieco rozczarować. To planeta-pułapka, przypominająca raczej poligon, którego funkcją jest stwarzanie zagrożeń eksploatujących w pełni potencjał Marka Watneya – nigdy jednak nie wykraczają ponad ów potencjał. Pomimo takiego konwencjonalizmu, „Marsjanin” ze wszystkimi swymi zaletami pozostaje znakomitą rozrywką i ciekawą alternatywą na rynku.
Jak zatem poszło twórcom z Fabryki Snów, którzy porwali się na zekranizowanie tego dzieła? Trzeba przyznać, że nie podeszli do tematu z lekceważeniem i wystawili do boju mocny skład. Stery powierzono Ridleyowi Scottowi, któremu choć daleko do szczytowej formy, warsztatowo wciąż należy do czołówki Hollywood. Co do obsady, powodów do optymizmu było jeszcze więcej. I, jak się okazało, właśnie ona należała do tych kilku elementów, które wypadły lepiej niż w książce Weira. Oprócz znakomitego Matta Damona, który w pełni wczuł się w odgrywaną postać, znacznie większe pole do popisu otrzymał drugi plan. Pierwowzór to przede wszystkim dziennik Watneya. To, co dzieje się w siedzibie NASA, zajmuje znacznie odleglejszy plan. U Ridleya Scotta z oczywistych względów nie dałoby się zaimplementować zapisków dzielnego astronauty w oryginalnej formie. Zamieniono to na nagrywane przez niego relacje wideo. I choć to było nieuniknione, w ten sposób wiele traci się z klimatu i specyfiki książki, gdy większy odsetek ciekawych naukowych (lub paranaukowych) faktów umyka nam na ekranie. Właśnie dlatego sprawne zainwestowanie w znaczniejszą ekspozycję kolegów czy przełożonych Watneya w dużej mierze nam tę stratę rekompensują.
Co zaś poszło nie tak? Mimo wszystko całkiem sporo. Najbardziej chyba boli zmiana panującego nastroju w stosunku do książki. Filmowy „Marsjanin” co najmniej w stopniu połowicznym został wyzuty z będącego wielkim atutem oryginału wisielczego humoru. Twórcy zastąpili to wszystko przesadnym, tak bardzo typowym dla blockbusterów nadmiernym patosem. O ile nie czuć tego tak mocno w pierwszej, najlepszej części filmu, to już wraz z kolejnymi wydarzeniami staje się to coraz bardziej męczące. Mnóstwo dialogów niepotrzebnie zmieniono z podszytych ironią na sztampowe kwestie.
Jeden kardynalny błąd nieuchronnie prowadzi do następnego. Jak pisałem, książka to w ogromnej mierze jedna wielka karuzela nastrojów, w której Watney wychodzi z jednych tarapatów, by zaraz wpaść w kolejne. Dystans zarówno głównego bohatera, jak i jego autora pozwalały na szafowanie rzeczonym schematem bez większego rzucania się w oczy, angażując widza emocjonalnie. U Scotta czegoś takiego nie ma. Ten, kto nie czytał książki, mniej więcej po połowie seansu powinien wiedzieć, co mniej więcej się zaraz wydarzy. Duża część historii jest poprowadzona topornie – co jest absolutnym przeciwieństwem koncepcji Weira. Niesmak zostaje spotęgowany na samym finiszu – starczy rzec, iż to, co w książce ukazano jako mało poważną (i co najważniejsze – niezrealizowaną!) sugestię astronauty, będącą w zasadzie zabawnym słownym rozładowaniem napięcia, w filmie przedstawiono ze śmiertelną powagą i podniesiono do rangi jednej z kluczowych scen. Cała historia kończy się też znacznie później niż u Weira, co z kolei jest zabiegiem zupełnie zbędnym i przesadnie pompatycznym.
Podsumowując, adaptacja „Marsjanina” z pewnością nie jest filmem nieudanym. Posiada sporo atutów, na czele z niemal wzorową realizacją i znakomitym aktorstwem, które otrzymało znacznie więcej scen od postaci w prozie Weira. Niestety, ocena filmu Scotta byłaby znacznie wyższa, gdyby nie został on przesadnie przemielony na modłę blockbusterową. A tak, choć „Marsjanina” obejrzeć można z przyjemnością, i to nieraz, można odczuwać niejakie rozczarowanie, iż w rezultacie to „tylko” porządnie wykonana adaptacja. Nie ma co ukrywać, że pewnych znakomitych narracyjnych zabiegów (pisemny dziennik Watneya, większość opisów wydarzeń typowych dla rasowego SF) Weira sfilmować się zwyczajnie nie dało, to można było wykonać robotę o wiele lepiej.