Jacek Łukawski – Krew i stal. Kraina martwej ziemi – recenzja

 

Jacek Łukawski to stosunkowo nowa twarz w polskiej fantastyce. Dotychczas pisał niewiele i z przerwami, zatem z pewnością niełatwo byłoby odnaleźć osoby zaznajomione z jego twórczością z lat poprzednich. Jeśli chodzi o dłuższy metraż, to powieściowy debiut tego młodego pisarza. Dość odważny, biorąc pod uwagę to, że od razu mamy do czynienia z początkiem trylogii.

Książka Łukawskiego zabiera nas do krainy podzielonej przez tytułowe Martwe Ziemie, zwane też Martwicą – urok sprawiający, że wszystko na jej terytorium, od ludzi aż po rośliny, obumiera. Gdy trwająca nieprzerwanie przez sto pięćdziesiąt lat zasłona zaczyna ustępować, królestwu Wondettel grozi niebezpieczeństwo. By temu zaradzić, tajemniczy drużynnik Arthorn zostaje wysłany wraz ze starym wojskowym wygą Dartorem oraz jego drużyną na nieznane ziemie w celu odnalezienia artefaktu mającego zmienić układ sił.

Krew i stal to mariaż klasycznej fantasy z bardziej realistyczną stroną tegoż gatunku, którego prekursorem jest Glen Cook. Sama podstawa historii przebiega zgodnie ze znanym schematem: bohater poszukujący pewnego przedmiotu, który ma ocalić znany mu świat. Jest także dzielna drużyna, która wyrusza na pełną niebezpieczeństw misję, przemierzając ociekającą słowiańskim kolorytem krainę. Taka oprawa rodem z high fantasy przechodzi jednak zaawansowany lifting.

Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się pod tym względem podobieństwa do dzieł w rodzaju właśnie tych spod znaku twórcy rewolucyjnego cyklu Czarnej Kompanii Cooka. Protagoniści nie są wielkimi, szlachetnymi wojownikami, ani nawet jakimiś wielce wyróżniającymi się spośród swego społeczeństwa osobnikami. Nieco górują nad resztą takie osoby jak Arthorn czy Dartor, jednak jest to raczej kwestia pewnego obycia w swym rzemiośle aniżeli cechy wybitnych osobowości. Trochę to przeszkadza w przypadku postaci spotykanych co jakiś czas w trakcie przygody, mających mniejsze znaczenie dla historii, bo bywa, że są one po prostu nijakie i szybko się o nich zapomina. Wytarczy wspomnieć o przewijającym się co jakiś czas kompletnie bezpłciowym wątku miłosnym Arthorna z Valeską – mieszkanką wioski, którą nasz śmiałek na krótko odwiedził. Gdzie indziej ta prostota w konstrukcji postaci potrafi jednak wychodzić na plus. Drużyna Dartora – w przeciwieństwie do chociażby Czerwonych Szóstek, znanych z „północnych” opowiadań Roberta Wegnera – to nie składająca się z ponadprzeciętnych jednostek grupa, tylko zwykli, w najlepszym razie doświadczeni i porządnie wyekwipowani żołdacy, którzy w starciu ze zbyt potężnym przeciwnikiem najzwyczajniej w świecie pójdą w rozsypkę. Jest to kolejna cegiełka służąca stworzeniu specyficznego świata, który choć fantastyczny, zamieszkiwany jest na ogół przez ludzi niewiele różniących się charakterystyką od tych w naszym świecie. Jak czytelnik szybko się przekonuje, życie bohaterów Krwi i stali jest niezwykle kruche. To bynajmniej nie radosne przelewki z pogodnych historyjek fantasy – gdy już Dartor i jego oddział wchodzą w leśne ostępy, zaczyna się mordercza walka, z której nie każdy ujdzie żywy. Przy okazji Łukawski wykorzystuje swoją bogatą wiedzę z zakresu średniowiecznych militariów, dzięki czemu wzbogaca uniwersum. Wartym uwagi zabiegiem jest również stylizacja dialogów na quasi-sienkiewiczowską gwarę, chociaż w tym względzie trzeba przyznać, że zbyt często rażą one sztucznością. Na osłodę podczas lektury możemy spotkać się z zabawnymi nawiązaniami do Władcy Pierścieni czy Wiedźmina, które zostały wplecione w niektóre z dialogów.

Jeżeli chodzi o samą fabułę, to rozwija się ona powoli, nie torpedując czytelnika nadmiarem wątków. Konsekwentnie jednak otrzymujemy kolejne informacje na temat uniwersum stworzonego przez Łukawskiego, a tym samym pojawiają się kolejne części układanki składające się na złożoną historię. Zmagania na ziemiach stopniowo uwalniających się od zabójczego zaklęcia coraz bardziej się komplikują, dodając kolejne postacie i punkty widzenia. Co rusz otrzymujemy również informacje o intrygach na dworze Wondettel. Ten ostatni wątek jest najmniej rozbudowany – tak naprawdę wszystko tam nabiera pikanterii dopiero w świetnym rozdziale poprzedzającym epilog – i pozostaje nam chyba zaczekać do kolejnej części, by go ocenić. Bardzo ciekawie prezentuje się sam pomysł na uniwersum Krwi i stali. Ponownie należy zwrócić uwagę na fakt, iż Łukawski nie serwuje nam banalnego tworu z taśmowej produkcji tolkienopodobnych podróbek, jakich na rynku jest nieprzeliczona ilość. Jak dotąd odkrywanie kolejnych obszarów świata rozdartego przez powoli ustępującą klątwę niszczącą wszelkie życie jest rzeczą fascynującą – daleko wykracza to poza minimum, jakiego oczekuje się od debiutanta.

Krew i stal to nadzwyczaj dobrze napisany debiut. Jego największymi atutami jest ciekawa, dualistyczna konwencja, pomysłowo nakreślone uniwersum i wielka dbałość o detale, czy to jeśli chodzi o opisy przyrody, czy bojowy ekwipunek bohaterów. Im dalej wchodzimy w świat Łukawskiego, tym mocniej utwierdzamy się w przekonaniu, że rację może mieć Grzędowicz, stwierdzając, że nieraz jeszcze o tym autorze usłyszymy.

Jacek Łukawski
Kraina martwej ziemi. Tom I. Krew i stal
Wydawca : SQN 2016
Stron : 376
Ocena: 70/100
 

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?