Któż nie chciał kiedyś choć przez chwilę zostać szlachetnym rycerzem, walczącym o honor swego władcy? Toczyć honorowe pojedynki, wydawać sądy i podróżować w różne miejsca. Dlatego też od zawsze interesowały nas awanturnicze historie, gdzie mogliśmy chociaż śledzić losy kogoś takiego, dostając tym samym namiastkę pożądanej przygody. Do takiej właśnie literatury (z mocną domieszką fantasy) zaliczyć można prozę Sebastiena de Castella.
Choć trzeba przyznać, że bohater Ostrza zdrajcy – Falcio val Mond – w wyjściowej sytuacji w fabule jest, delikatnie rzecz ujmując, w fazie schyłkowej swojej porywającej kariery Wielkiego Płaszcza – członka elitarnej gwardii rycerzy króla, która w jego imieniu strzegła porządku w państwie, będąc nieraz sędzią i wykonawcą kary jednocześnie. Tymczasem król już nie żyje, obalony przez knujące książęta, sławetne Wielkie Płaszcze zostały uznane za zdrajców, a Falcio i jego dwójka towarzyszy – Kest i Brasti – imają się różnych szemranych zajęć, by wiązać koniec z końcem i przy okazji wykonać ostatnią wolę władcy. Zatem oględnie komentując, nie jest zbyt dobrze.
Od razu warto podkreślić: recenzowana tutaj książka w żaden sposób nie zapisze się złotymi zgłoskami w gatunku. To nie Glen Cook, ani nawet Brandon Sanderson. Ale nie przeszkadza jej być całkiem sprawną i dobrze skrojoną historią, która nie traktuje czytelnika jak idiotę. Ostrze zdrajcy sprawnie łączy w sobie kreatywność rozrywkowego, niezobowiązującego fantasy i lekkość powieści płaszcza i szpady. Nie brak jej co prawda mocnych akcentów, spośród których pewne fragmenty spokojnie mogłyby znajdować się w książce George’a R.R. Martina, jednak nie ma się co spodziewać tego, że de Castell pozwoli na harce spod znaku „Red Wedding” czy wątki wzbudzające moralny niepokój. Mocne wątki (tragiczna przeszłość Falcio, gdzieniegdzie drastyczne sceny) służą przede wszystkim dodatkowemu zaangażowaniu czytelnika, by ten był ciekaw, co stanie się na kolejnych stronach. I spełniają swoją rolę znakomicie – tak samo jak nieskomplikowana, ale bardzo porządnie nakreślona akcja. Od początku jesteśmy wrzuceni w wir walki (dosłownie, bo pierwsza scena szybko zmienia się w prawdziwą walkę o życie), tym samym czując się częścią całej tej wielkiej gonitwy, jaką staje się przygoda Falcio i jego małej kompanii. De Castelll miał prosty pomysł uczynienia głównymi protagonistami elitę wojowników i potrafi rozsądnie kierować ich losami, aby przypadkiem nie stali się kolejnymi Mary Sue fantasy (a o to w tym przypadku nietrudno, gdy jeden z członków drużyny jest prawdopodobnie najlepszym szermierzem tamtego uniwersum).
Upadli herosi są całkiem niezgorzej zbalansowani, wielkie zalety przeplatając z potężnymi przywarami. To właśnie oni i kilka dobrych postaci pobocznych są prawdziwymi kluczami do sukcesu pierwszej części serii. Wielką w tym zasługą jest umiejętna zabawa utartymi schematami. Weźmy na przykład dwójkę przyjaciół Falcio. Pierwszy, Brasti, jest typowym przykładem rubasznego towarzysza głównego bohatera, którego każdy hollywoodzki blockbuster powinien mieć w obsadzie. Kest zaś jest jego totalnym przeciwieństwem. Poważny, tajemniczy człowiek niewielu słów – jak gdyby dla podkreślenia ich różnic jeden z przyjaciół jest mistrzem łuku, a drugi to wybitny szermierz. I taką jednoznaczną wyrazistością odznaczają się w zasadzie wszystkie postacie, na czele z antagonistami, których naprawdę można znienawidzić. Z jednej strony w pewnym momencie może to nużyć – w jakimś stopniu to także wada, ponieważ chwilami wręcz schemat goni schemat, nie pozwalając na zbyt duże pole manewru. Jednak nie da się ukryć, iż jest to pewien ewidentnie zamierzony zabieg, który – znowu – angażuje w dalszą przygodę. To, nad czym z kolei de Castell musi koniecznie popracować, jest tworzenie zwrotów akcji, typowych dla gatunku punktów przełomu. Na pewno nie stoją one na jakimś beznadziejnym poziomie, jednak autor sypie nimi tak, jakby wrzucał do swojego dzieła wszelkie możliwe pomysły – nieważne, czy są dobre, czy kiepskie. Dlatego o ile kilka razy możemy się nawet przyjemnie zaskoczyć tym, jak prowadzona jest fabuła, równie często możemy przewidzieć pewne „zaskakujące” manewry de Castella w zasadzie od razu po pojawieniu się pierwszych tropów. Sam świat przedstawiony jest z kolei wykonany poprawnie, aczkolwiek tutaj także mamy prawo liczyć na to, że w kolejnych częściach zostanie on mocno rozwinięty, bo póki co momentami za bardzo ma się wrażenie, że niektóre elementy uniwersum zostały stworzone pod dany wątek, by wyparować zaraz po odejściu bohaterów z danej lokacji. Jeżeli zaś chodzi o walki, to mimo że widać wyraźnie znajomość de Castella tej materii, kilkakrotnie da się też dostrzec, iż pisarz przedobrzył, okraszając dane interakcje zbyt wielką ilością informacji i psując ich dynamikę. Nie są to błędy przekreślające w jakimkolwiek stopniu całą powieść, jednak na tyle widoczne, że mogą przeszkadzać.
Ostrze zdrajcy to w ostatecznym rozrachunku całkiem niezły wstęp do większej historii. Nie jest wolny od pewnych wyrazistych przywar, takich jak kruchość świata przedstawionego, miejscami naciągana czy przewidywalna historia, ale to jednocześnie solidna powieść, ładnie wpisująca się w drugą ligę gatunku. Kto chce się zrelaksować po ciężkim dniu czymś lekkim, łatwym i przyjemnym, jednocześnie nie popadając w grafomańskie skrajności, niech sprawdzi de Castella.
Tytuł oryginału: Traitor’s blade
Autor: Sebastien de Castell
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Wydawca: Wydawnictwo Insignis
Stron: 420
Data wydania: maj 2017
Ocena: 65/100