Barry Lyndon – recenzja pierwowzoru literackiego filmu Stanleya Kubricka!

177 – tyle lat czekaliśmy na pierwsze polskie wydanie Doli i niedoli Szanownego Pana Barry’ego Lyndona. I choć nawet nasz kraj w krótszym czasie odzyskał niepodległość, a demoludy szybciej doczekały się upadku komunizmu w bloku radzieckim, to de facto premierę powieści Williama Makepeace’a Thackeraya należy odnotować dopiero w 1975 roku. Dlaczego? A dlatego, że to właśnie wtedy światło dzienne ujrzał filmowy “majsterpis” Stanleya Kubricka o znacznie prostszym tytule Barry Lyndon i to właśnie jemu książka (która początkowo ukazała się w formie serialu prasowego) zawdzięcza zainteresowanie międzynarodowej opinii publicznej. Nie można wszakże stwierdzić, iż dzieła brytyjskiego prozaika nie były wcześniej znane szerszemu gronu odbiorców – co to, to nie. W końcu Targowisko próżności samo się nie napisało. Fakty są jednak takie, że szanowny dżentelmen Redmond Barry do momentu zaadaptowania swoich przygód był znany wyłącznie w wąskim gronie koneserów, praktycznie nie opuszczając – w odróżnieniu od książkowych wydarzeń – ziemii jej Królewskiej Mości. W rzeczywistości sława ta jest również w dużej mierze dziełem przypadku, gdyż Kubrick zafascynowany dziejami epoki oświecenia w tym właśnie settingu pragnął umieścić kolejny autorski twór, a że do skutku nie doszedł projekt Napoleon oraz brakowało koncepcji na ekranizację wspomnianego Targowiska (jeśli Stanley Kubrick nie miał pomysłu to znaczy, że coś jest niemożliwe do wykonania), to wybór padł na inną powieść Thackeraya, która akurat znajdowała się pod ręką. Panie Redmondzie – oto był twój pierwszy szczęśliwy krok w życiu! Ale mniejsza … Nie znajdujemy się tutaj, aby rozprawiać o filmie moi drodzy, gdyż tym razem sprawdzimy o co tak naprawdę jest tyle szumu. Czy Barry Lyndon to naprawdę wartościowa powieść? Czy byłaby ona w stanie samotnie powalczyć o rozgłos? Czy może jednak jest jednym z dzieł, którym dopiero Kubrick – tak jak to on miał w zwyczaju – poprzez swoje interpretacje i aranżacje nadał wiekuistej świetności? Przekonajmy się zatem!

barry lyndon 3

Od czasów Adama nie było chyba na tym świecie żadnej intrygi, za którą nie stałaby kobieta.

Zaczyna się obiecująco, nieprawdaż? W ten sposób panicz Redmond Barry – “człowiek światowy, szlachetnie urodzony potomek irlandzkich królów oraz spadkobierca sławnej rodziny Barrych z Barryogue” – wprowadza nas do swojego pamiętnika, w którym opisuje on niesamowitą historię swojego życia. Nieszczęśliwe zakochany, melancholijny młodzieniec z powodu niefortunnych dla niego wydarzeń opuszcza ojczystą ziemię i w poszukiwaniu splendoru oraz bogactwa udaje się do stolicy kraju – Dublinu. Tutaj, dobrze wychowany acz łatwowierny i rozpustny, trwoni wszelkie oszczędności, wobec czego oddaje się w służbę angielskiej armii, cierpiącej na deficyt żołnierzy spowodowany wyniszczającą Wojną Siedmioletnią. Wraz ze swoim regimentem Barry trafia ostatecznie na stały, europejski ląd, rozpoczynając prawdziwą przygodę pełną groteski, pieniędzy, szczęścia, pięknych kobiet, dżentelmeńskich uciech oraz gier karcianych. Od stanowiska pruskiego wojaka aż po małżeństwo z najbardziej utytułowaną damą brytyjskiego dworu – droga przez życie Redmonda Barry’ego jest zaiste niesłychana, choć koniec końców potwierdza utartą maksymę “wszystko ma zarówno swój początek, jak i koniec” …

Barry Lyndon – jak już zdążyłem wspomnieć – utrzymany jest w formie pamiętnika. Rozbudowanego, bo rozbudowanego, ale jednak pamiętnika. Wszystkie wydarzenia opisywane są za pośrednictwem oczu, uszu i pióra narratora, którym jest nikt inny jak sam Redmond Barry. Zmęczony, skołowany oraz emanujący poczuciem niesprawiedliwego potraktowania przez świat, przelewa swoją historię na papier, co rusz racząc nas wyrazami zgryzoty (stereotypowe postrzeganie narodów lub klas społecznych, rozstrzyganie prywatnych niesnasek, utyskiwanie z powodu “minionych, dobrych lat”) albo określeniami własnego statusu, bo przecież “świat dawno nie widział tak dobrze usytuowanego, nienagannie wychowanego i świetnie zbudowanego dżentelmena jak ja”. Choć chronologia zdarzeń została zachowana, to Barry wielokrotnie serwuje nam rozwiązanie danej sytuacji jeszcze przed jej opisem, a jedyną tajemnicą pozostaje sposób, w jaki do niego doszło. Niniejszy zabieg posiada swoje zastosowanie również w zapowiadaniu przyszłych incydentów, do których pozostało jeszcze kilka dobrych kart opowieści. Nie jest to bynajmniej wada Barry’ego Lyndona, gdyż odkrywanie historii jego życia nie polega na fabularnych zwrotach akcji czy płomiennych dialogach, a raczej przypomina swobodną dyskusję z dawno niewidzianym znajomym z podstawówki (albo gimnazjum – z podstawówki mniej rzeczy się pamięta). Taki był zamysł autora i Thackeray wywiązuje się z niego znakomicie. Można oczywiście narzekać na przydługawe dygresje oraz zarzucanie nas dziesiątkami imion oraz nazwisk, które w gruncie rzeczy nic nie wnoszą do opowieści, ale hej! Czy tak nie wygląda właśnie rozmowa z dawno niewidzianym znajomym z podstawówki (z gimnazjum!)?

DSC00483 Stanley Kubrick Barry Lyndon novel

Te rzeczy dotyczą jednak spraw strukturalnych, językowych jak kto woli – tego, w jaki sposób książka jest napisana. Śmiem natomiast twierdzić, iż nie one są najważniejszym elementem Barry’ego Lyndona. Zapytacie zatem, co może być ważniejszego w powieści pisanej jak nie samo pismo? Ano oczywiście wartość merytoryczna. Thackeray wykonuje niesamowitą robotę, jeśli chodzi o odzwierciedlenie realiów epoki oświecenia – mentalności ludzi XVIII wieku, stylu bycia arystokracji, przeróżnych animozji narodowych. Nie dość, że odważnie korzysta z historycznych postaci (i to nie tylko władców, królów i cesarzy, ale również mniej lub bardziej szeregowych szlachciców!), to jeszcze znajduje dla nich odpowiednie miejsce w swojej opowieści i czyni z nich aktywnych uczestników historii Redmonda Barry’ego. A skoro większość z nich należy do arystokracji wszelkiego sortu oraz wszelkiej narodowości, to uzyskujemy barwny opis jej zwyczajów oraz tożsamości. I powiem wam szczerze – tyle wewnętrznej pustki oraz hedonizmu nie uświadczycie chyba w żadnej innej charakterystyce osiemnastowiecznej szlachty! Pieniądze, powierzchowność, konwenanse i tak dalej, i tak dalej. Oto jej wizerunek forsowany przez autora. Nie jest to jednak otwarta krytyka (w końcu sam bohater-narrator posiada szlachetne korzenie), lecz zgrabnie ubrana w gorset groteski satyra, którą wręcz promieniuje (nie emanuje – promieniuje niczym reaktor w Czarnobylu) każda z 430 stron Barry’ego Lyndona. W tym upatrywałbym aksjologicznego bogactwa powieści, która swego czasu musiała stanowić skarbonkę bez dna brytyjskiej prasy (pamiętajmy, że oryginalna premiera miała miejsce w 1844 roku, czyli w czasie, gdy arystokracja na dobre odchodziła do lamusa). Mimo to autor gospodaruje także przestrzeń dla przekazania kilku uniwersalnych i jednocześnie smutnych prawd (trochę na zasadzie odwróconego stwierdzenia “łzy przez śmiech”), dotyczących miłości, celowości życia i w ogóle sensu egzystencji. Nie są to elementy zbytnio rozbudowane, ale zaznaczają swoją obecność, a bardziej melancholijnemu czytelnikowi z pewnością pozostaną w pamięci. A no i stereotypy narodowościowe – choć zakrojone bardziej pod Brytyjczyków, to i my, “Wschodnioeuropianie”, uśmiechniemy się czasem pod nosem, gdy Barry wygłosi jakąś kąśliwą uwagę na temat Anglika czy Irlandczyka … Niemca i Francuza w sumie także …

Ogólnie rzecz biorąc jest dobrze. Szału nie ma, lecz z ręką na sercu i w moim imieniu redakcja Movies Room może wam niniejszą lekturę polecić. Nie bądźcie zawiedzeni, iż nie odnosiłem się w recenzji do filmu, ale twórczości Stanleya Kubricka nijak nie da się porównywać do jej literackich pierwowzorów. I słusznie, gdyż w takiej sytuacji książka może obronić się sama. A obroniła się na pewno.

546260 352x500

Autor: William Makepeace Thackeray

Tłumaczenie: Piotr Kuś

Wydawca: Replika

Stron: 430

Data wydania: luty 2017

Ocena: 75/100

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?