Komiks zaczyna się od przypomnienia historii Scotta Free. Wstęp kojarzyć się może z zapowiedziami cyrkowych konferansjerów, z ich wybujałym podsycaniem emocji. Wydarzenia zwalniają, gdy widzimy tytułowego herosa z podciętymi żyłami. Czy przeżył? Dlaczego to zrobił? Co chciał udowodnić? Na te pytania odpowiada dalsza treść komiksu. Oficjalnie uratowany został przez swą żonę Big Bardę i krótko po tym wplątani zostają oni w wojnę Nowej Genezy z Apokolips. Darkseid w końcu dostaje Równanie Antyżycia i tym samym stanowi naprawdę realne zagrożenie. A to dopiero wierzchołek zmian w życiu Scotta Free.
W Mister Miracle superbohaterowie DC nie są namacalni. Przez lwią część czasu jedyni realni superludzie to ci związani z Czwartym Światem, czyli Apokolips i Nową Genezą. Batman, Superman czy Green Lantern pojawiają się tu tylko jako gadżety. Loga na koszulkach Scotta, zabawka jego dziecka czy inny bibelot. Do tego dochodzi niebywała sława Mister Miracle’a, który nie jest tak popularnym herosem na Ziemi, jeśli popatrzymy na komiksy z Ligą Sprawiedliwości i jej spowinowaconymi. Mogę już więc wysnuć pytanie, które towarzyszyło mi od początku komiksu – czy to rzeczywistość czy fantazja?
Tom King tworzy trzy osobne, lecz powiązane ze sobą płaszczyzny narracji. Pierwsza z nich to ta związana z wojną z Apokolips. Bardzo heroiczna, taka, z której papcio Kirby byłby ucieszony. Drugą jest całe życie prywatne Scotta i Big Bardy. Te wszystkie przepiękne w swej codzienności i zwyczajności sprawy. Rozmowa o modernizacji mieszkania w czasie przedzierania się przez gąszcz pułapek. Wspominki o demonicznej Babci Samo Dobro czy choćby motyw pudeł-matek, które tu do złudzenia przypominają smartfony, może w nieco bardziej futurystycznej wersji. Ostatnia płaszczyzna jest nieuchwytna, ale o to w niej chodzi. Drobne znaki wskazują, że otaczający Scotta świat jest dość niespójny. Tak jakby zrodzony z wyobraźni człowieka, który chce uciec od smutnych realiów dnia codziennego. Podkreślają to szczególnie pewne zabiegi, którymi raczy nas rysownik Mitch Gerards.
Najważniejsze – Darkseid jest. Kadr z tym napisem pojawia się co jakiś czas pozornie bez szczególnego sensu. Tak jakby był błędem. Rozmazane, budzące pewien niepokój sceny są zresztą normą i one również budzą pewną niepokój co do prawdziwości przedstawionych wydarzeń. Mitch Gerards samym podzieleniem akcji na klasyczne dziewięć kadrów na stronę sprawił, że niemal dowolny charakter dziejącej się w nich akcji jest niebywale płynny, czytelny i żaden szczegół nie umknie nawet najbardziej nieuważnemu czytelnikowi. Aczkolwiek chwalić należy całokształt wykonania rysunków, włączając w to kolory. Zmieniające się koszulki z logami herosów czy rosnąca broda Mister Miracle’a to tylko ozdobniki solidnej budowli wizualnej roboty Gerardsa. Do treści świetnie dopasowują się okładka Nicka Deringtona, który swego czasu współtworzył z Gerardem Way’em Doom Patrol.
Egmont zaczął rok od potężnej eksplozji. Od wybicia drzwi kopniakiem. Bo tym jest Mister Miracle. Jeśli społeczność komiksiarzy zachwyca się jakimś dziełem superbohaterskim, to jest ono prawdopodobnie naprawdę tak dobre, a nawet lepsze. Wydanie dzieła Toma Kinga i Micka Gerardsa w ramach DC Deluxe to najlepsze, co mogło spotkać czytelnika u progu nowego roku. Tak jak Vision jest jednym z najlepszych komiksów Marvela, tak Mister Miracle stanowi perełkę świata DC. King i Gerards obecnie pracują nad komiksem o Adamie Strange’u i zapewne tym samym na rynku zagości kolejne wielkie dzieło ich autorstwa.
I pamiętajcie. Darkseid jest.
Tytuł oryginalny: Mister Miracle
Scenariusz: Tom King
Rysunki: Mitch Gerards
Tłumaczenie: Marceli Szpak
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 320
Ocena: 95/100