Gdyby Joker był pięściarzem, a terapeuci jego kolejnymi przeciwnikami, miałby całkowitą przewagę zwycięstw nad porażkami. W przypadku Harley Quinn byłby to co prawda dziwny układ, ale przymknijmy na to oko… Tym razem na ring wkroczył pewny siebie psychiatra Ben Arnell, buńczucznie twierdzący, że podoła Księciu Zbrodni. I tu mógłbym przytoczyć cytat Nietzschego o otchłani i patrzeniu w nią. Jakoś jednak przypomniała mi się kwestia z Poranku kojota – „to nie ty będziesz jeść. Ciebie będą jedli”. Nasz doktorek wpada w sidła umysłu Jokera jak jego poprzednicy, choć szybko zauważycie, że jest w to jakoś bardziej zaangażowany.
Istotnym elementem fabuły jest książeczka z przygodami Pana Śmieszka. Sama nazwa ma w sobie jakąś niepokojącą nutę, a jej treść oddaje w pełni ów wydźwięk. Wokół niej skupia się relacja Jokera i jego pechowego terapeuty, choć oddziałuje też na innych. Jej siła jest na tyle duża, że gdyby była to opowieść nasączona magią, powiedziałbym, że to jakiś przeklęty wolumin pod postacią dziecięcej czytanki. W normalnym świecie jest swoistym zapalnikiem fatalnych wydarzeń. Jej wpływ potwierdza epilog trzyczęściowej opowieści.
Batman: Zabójca uśmiechu to krótka historia. Jej głównym bohaterem jest Bruce Wayne, który przedstawiony zostaje jako pacjent Arkham. Nic świeżego, wszak całkiem niedawno Scott Snyder użył podobnego motywu, acz Lemire czyni to na swój sposób. Niepokojący i budzący nadzieję na coś więcej i pasujący do chłodnego nastroju całego komiksu.
Dzieło Lemire’a i Sorrentino przypomina mi pewien pamiętny epizod ze Strażników, a konkretniej rozmowę Rorschacha z psychiatrą. I choć Walter Kovacs był wręcz przykładnym obywatelem przy Jokerze, to podobnie jak on, sprowadził swego terapeutę na manowce. O ile u Moore’a i Gibbonsa był to jeden z kilku wątków, o tyle tu stanowi on rdzeń całej historii. Autorzy mogli sobie na to pozwolić, czyniąc z Jokera kogoś więcej, niż tylko kolorowego szaleńca, jakby żywcem wyjętego z teatralnej sceny. Cała fasada makijażu, szminki i innych gadżetów ukrywa chłodnego, niebezpiecznego człowieka o niebywałej inteligencji, rozpracowującego każdego uczonego w naukach o ludzkiej duszy i umyśle. Taki wizerunek jest bardziej przerażający, niż budujący piętrowe pułapki na mieszkańców Gotham cyrkowy łotr, który choć nadal fascynujący, wydaje się niepoważny przy wersji Lemire’a.
W Joker: Zabójczy uśmiech duet twórców pokazał, że ich współpraca przebiega bez zarzutu, niezależnie od tego, co akurat tworzą. Opowieść jest dość ascetyczna, a przy tym treściwa. Sporo opowiadają same plansze Sorrentino, po raz kolejny pokazującego, że komiksowe kadrowanie w jego wykonaniu nie ma ograniczeń. Lemire ciekawie pokazał też Jokera, a rola Batmana to obiecujący materiał na kolejną część. Pozycji z DC Black Label z pominięciem dziedzictwa Vertigo jest jeszcze kilka i pojawienie się kolejnych to zapewne kwestia czasu. Może opowieść o szaleńcu i jego psychiatrze to z pozoru kiepski prezent pod choinkę, ale gdybym miał celować w gusta fanów Mrocznego Rycerza, to Joker: Zabójczy uśmiech byłby jedną z prawdopodobnych opcji suweniru.
Tytuł oryginalny: Joker: Killer Smile
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Andrea Sorrentino
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2020
Liczba stron: 152
Ocena: 85/100