W czasie lektury co chwila powtarzałem sobie w duchu – ten Kirkman to naprawdę zdolny gość! Scenarzysta ten właściwie nie tworzy nic innowacyjnego. Młodzieżowych herosów znajdziemy na pęczki w obu superbohaterkich uniwersach. Motyw relacji ojciec-syn w wersji z supermocami również nie jest nowością. Rzecz w tym, jak się ją przedstawia. Grayson to chłopak naprawdę przebojowy. Blisko mu do Petera Parkera z młodzieńczych lat, pomijając oczywiście aspekty rodzinne i całe to poczucie winy, które stanowi fundament kariery Spider-Mana.
Skoro pojawił się Peter Parker, nie można nie powiedzieć o równaniu wielka moc=wielka odpowiedzialność. Mark pohulał sobie chwilę jako wolny, spętany jedynie własnym sumieniem heros, teraz jednak Invincible dostaje propozycję współpracy z rządem. I wszystko wydaje się w porządku, w końcu budżetówka to solidna gałąź. Jako federalny heros może jednak jedynie pomarzyć o swobodzie freelancera. Dorosłość zapukała do życia Graysona głośno i zdecydowanie, depcząc przy tym nastoletnie problemy i namiętności.
Tu pojawia się jednak pewien mały zgrzyt, spowodowany bardziej ogólnym zamysłem serii niż niedopracowaniem fabularnym. Miejscami Invincible wydaje się aż nadto “naj”. Dzielenie życia prywatnego z działalnością herosa to chleb powszedni dla ludzi w pelerynach. Innym idzie to dobrze, innym nieco gorzej. W obu przypadkach jedno silnie wpływa na drugie. Sęk w tym, że niektóre problemy skądś już znamy, a ich wtórność jest męcząca. Do tego, gdy porównamy realne dramaty takiego Parkera czy Matta Murdocka, te pojawiające się w życiu Graysona nie wydają się takie straszne. A przynajmniej nie robią takiego wrażenia.
Herosi przez lata zmieniali swe kombinezony, które wraz z biegiem czasu w wielu przypadkach wydawały się, ujmijmy to, aż nadto odblaskowe. Wystarczy porównać strój Kapitana Ameryki sprzed lat, do tego z okresu Marvel NOW!. Robert Kirkman zdaje się jednak nie przejmować zmieniającymi się modami, żywiąc ogromną miłość do kolorowych trykotów rodem z czasów największej aktywności twórczej Stana Lee i Jacka Kirby’ego. Czy to wada? Absolutnie nie. Okazuje się, że współczesny styl narracji, bez chmary dymków i rozwlekłych kwestii doskonale pasuje do klasyki superbohaterskich tekstyliów. Ogromny plus za to dla Ryana Ottleya. Twórca ten sobie tylko znanym sposobem uniknął komizmu ubrań superludzi, nie tylko w przypadku żółto-niebieskiego stroju protagonisty. Pozostałe postaci również, zamiast razić wzrok nadmiernym retro, oczarowują superbohaterską widowiskowością.
Invincible tom 2 pozwolił mi wczuć się w serię zdecydowanie mocniej. Kirkman ma swoje spojrzenie na superbohaterów i jest to spojrzenie o fanowskim charakterze. Z łatwością można odczytać z treści komiksu, że klasyczne powieści graficzne są jego miłością. I nie waha się czynić do nich wielu odniesień. Nie spodziewajcie się jednak cofnięcia się o kilka dekad. Kirkman przenosi po prostu pewne schematy na świeższą glebę. Bohaterowie są mniej naiwni, a realia bardziej ludzkie, bliższe czytelnikowi. Kirkman poszedł zupełnie inną drogą niż Moore i Miller. Panowie ci nadali bowiem herosom dość posępnej powagi. Kirkman z kolei nie uwypukla wad swych postaci, a ich człowieczeństwo, zwyczajność. Bo czyż każdy bohater po godzinach nie pragnie prowadzić spokojnego, niemalże obywatelskiego życia, zamiast siedzieć na gargulcach w największą ulewę? Mark Grayson na pewno.
Tytuł oryginalny: Invincible The Ultimate Collection Vol. 2
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Ryan Ottley
Tłumaczenie: Agata Cieślak
Wydawca: Egmont 2018
Liczba stron: 352
Ocena: 85/100