Jako że Bendis nikomu nic nie musi już udowadniać, w DC dostał od razu pod opiekę najmocniejsze tytuły – Supermana i Action Comics, co było o tyle zaskakujące, że akurat Tomasi do spółki z Gleasonem doskonale czuli postać. Wprowadzeniem do runu nowego scenarzysty jest wydany właśnie przez Egmont Człowiek ze Stali. Autor wprowadza w nim nowego potężnego antagonistę i tu pojawia się pierwszy delikatny zgrzyt – Rogol Zaar może i jest potężny, ale wygląda raczej mało przerażająco, na dodatek nie sposób nie porównywać go z legendarnym Doomsdayem, który przecież na jakiś czas pozbawił Supermana życia.
Podobnie jak Doomsday, Rogol Zaar również chce zabić Człowieka ze stali. Powód można podciągnąć pod tło rasowe – nowy czarny charakter chce urządzić czystkę wszystkich Kryptonijczyków, jakich uda mu się znaleźć. Co więcej, okazuje się, że to podobno on był odpowiedzialny za zniszczenie rodzimej planety Supermana. Teraz zagraża Ziemi, Clark będzie więc musiał stawić mu czoła, zanim będzie za późno. Niestety nie obędzie się bez ofiar. I szkoda tylko, że Zaar tak naprawdę jest (póki co) postacią sztampową, szablonową i nie wzbudza żadnych emocji.
Bendis nie zapomina o przyziemnych sprawach. W Metropolis wybucha seria pożarów, a śledztwo w tej sprawie prowadzi nowa postać na arenie Metropolis – Melody Moore pracująca w charakterze strażaka. Debiut miała niezły i już w swoich pierwszych dniach aktywności w mieście poznaje zarówno Supermana, jak i Batmana. Kolejnym istotnym wątkiem jest zejście ze sceny (przynajmniej chwilowe), zarówno Lois, jak i Jonathana, którzy wybrali się w bliżej nieokreśloną podróż po bezkresie kosmosu z… ojcem Kal-Ela. To kolejny zgrzyt – już nieco większy – bo zgoda na taką wyprawę zupełnie nie pasowała mi do rodziny Kentów, niezależnie od pokrętnych tłumaczeń.
Dzieje się więc dużo, chociaż uczciwie przyznam, że spodziewałem się zostać powalony na kolana, a dostałem poprawną opowieść. Człowiek ze Stali jest oczywiście dowodem na to, że Bendis doskonale rozumie symbolikę Supermana i zwraca uwagę na wszystkie szczegóły, które przez lata składały się na mitologię postaci – od majtek na wierzchu, aż po sceny śmierci z rąk Doomsdaya. Jednak wiem, bo i dowodów mam sporo, że Bendisa po prostu stać na więcej. W niniejszym albumie nie wydarzyło się nic, co specjalnie wgniotłoby mnie w fotel, chociaż biorę poprawkę na to, że był to zaledwie wstęp.
Na koniec warto wspomnieć oczywiście o warstwie graficznej, a ta w zdecydowanej większości jest bardzo zadowalająca. Swój udział w tworzeniu tego albumu mają Jim Lee, Jason Fabok i Ivan Reis, rysunki są więc nowoczesne i dynamiczne, ale zarazem zróżnicowane, bo opowiedzianą tu historię ilustrują także Ecan Shaner, Steve Rude, Ryan Sook, Kevin Maguire czy Adam Hughes – chyba jedyny rysownik, którego prace zupełnie mi się nie podobały.
Wydaje się, że Bendis będzie na łamach obu tytułów umiejętnie łączył intrygę, akcję oraz wątki obyczajowe, o ile nie poniesie go ułańska fantazja i nie zboczy za bardzo w żadną z tych stron. Uważam, że Człowiek ze Stali to stosunkowo udany wstęp i ocenianie Bendisa tylko po nim byłoby co najmniej krzywdzące. Biorę też poprawkę, że jak każdy scenarzysta prowadzący długi run przygód ważnej postaci, czy to Slott, King czy nawet Snyder, będzie poddawany ostrej krytyce zagorzałych fanów, których chyba nic nigdy nie zadowoli.
Człowiek ze Stali jest przyzwoitym otwarciem – tylko tyle i aż tyle. Nie mamy tu do czynienia z Bendisem znanym z Ultimate Spider-Mana czy Jessiki Jones, raczej z dobrym rzemieślnikiem, który wykonuje swoją robotę, ale przy tym nie zachwyca. Scenarzysta ma jednak bardzo duży kredyt zaufania i wierzę, że jeszcze się rozkręci. Przekonamy się o tym już niebawem.
Tytuł oryginalny: The Man of Steel
Scenariusz: Brian Michael Bendis
Rysunki: Jim Lee, Ivan Reis, Jason Fabok i inni
Tłumaczenie: Jakub Syty
Wydawca: Egmont 2019
Liczba stron: 184
Ocena: 75/100