Na długo przed premierą trzeciego i czwartego tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów DC, nasłuchałam się samych pozytywów o Kołczanie Kevina Smitha. Niemal na każdej stronie z rankingiem komiksów o „Robin Hoodzie DC” mogłam zobaczyć słowo Quiver. Raz bardzo wysoko, innym razem poza podium, ale zawsze w pierwszej dziesiątce. Za Green Arrowem nigdy nie przepadałam, więc koszt zdobycia komiksu zniechęcał mnie do poszukiwań. Czas płynął, aż w końcu z odsieczą przybyło Eaglemoss.
Zmarły przed dziesięcioma laty Oliver Queen wraca do swojego miasta cierpiąc na amnezję. Poczciwy staruszek o imieniu Stanley, przyjmuje go do siebie. Queen, nieświadomy sporej wyrwy w życiorysie, wraca do walki z przestępczością. Nikt nie wie, co działo się z nim przez ostatnią dekadę. Komiks od samego początku stawia pytanie – jak to możliwe, że Green Arrow stąpa po Ziemi po tym, jak został rozerwany na atomy? Rozwiązanie zagadki jest satysfakcjonujące, choć… nie porywa w wybitnym stopniu. Rzadko kiedy czytanie komiksu tak mi się dłużyło jak w przypadku Kołczanu. Choć wyobrażam sobie, że paranormalny wątek mógł rozkwitnąć w ciekawym kierunku, to Smith gdzieś po drodze zgubił „to coś”. Przydługie, nieciekawe dialogi, brak rozstrzygnięcia, co właściwie robił Queen przez dziesięć lat, to tylko kilka moich zarzutów wobec komiksu Smitha. Przede wszystkim brakuje temu wszystkiemu ikry, wyrazistości.
Nigdy nie przepadałam za DC. Gdy na Cartoon Network można było zobaczyć Ligę Sprawiedliwości i Batmana, ja natychmiast przełączałam na FoxKids. Sytuację o 180 stopni zmienił czerwiec 2013, gdy na półce sklepowej zobaczyłam komiksy spod szyldu DC. Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Długo zastanawiałam się nad tym, od czego zacząć ‒ Ligi czy Batmana? Cieszę się, że tego dnia opuściłam sklep ze Śmiercią rodziny. Komiks mnie zaskoczył, oczarował i co najważniejsze ‒ zaimponował mi koncepcją. Wreszcie zobaczyłam, że historia o superbohaterach nie musi opierać się głównie na wybuchach i walce.
Później starałam się nadrobić to, co przegapiłam przed laty. W bardzo krótkim czasie obejrzałam niemalże wszystko, od Batmana z 1977 r. po filmy Nolana. Jednak największe wrażenie wywarły na mnie Batmany Burtona. Choć tego roku zakochałam się w DC (i do dnia dzisiejszego wciąż się nie odkochałam), to nie umiem poczuć sentymentu do tych filmów i animacji. Czemu to piszę? Kołczan jest bardzo sentymentalny. To komiks, który przy czytaniu przywodził na myśl spotkania rodzinne, czy klasowe, organizowane po wielu latach. Mamy tu powrót Green Arrowa, odpowiedź na to, co stało się z Barrym i Flashem, nieco zgorzkniałych bohaterów, którzy zrozumiale ugięli się pod naciskiem upływającego czasu. Naprawdę żałuję, że nie mogłam jakoś bardziej „przeżyć” tego komiksu, ale nie potrafiłam jako czytelniczka zjednoczyć się z intencją scenarzysty. Jednak zapewniam, jeżeli czujecie duży sentyment do uniwersum i od dawna je śledzicie, powinno Wam się to spodobać.
Mogę zarzucić Kołczanowi wiele rzeczy, ale nie to, że słabo wygląda. Rysunki Phila Hestera są moim zdaniem fenomenalne, choć nie spodobają się każdemu z jednej, prostej przyczyny ‒ lekko kreskówkowego stylu. Mnie taka forma odpowiada, bo nadaje historii odpowiedni ton. Gdy odłożyłam komiks na półkę, byłam pod wrażeniem pracy rysownika i kolorysty. Guy Major w szczególności spisał się na medal.
Kwestia wydania komiksu sprawia mi pewien problem. Z jednej strony bardzo mi się podoba, z drugiej irytuje. Niby, nie powinno tak być, bo przecież internet jest dość jednogłośny na ten temat. Cytując, „komiks pachnie jak łajno”. Myślałam, że to tylko żart i po prostu papier pachnie brzydko, ale okazało się, że to prawda. To słowo precyzyjnie określa ów zapach.
Kolejnym problemem jest krzywa grafika. Rozumiem, że coś może źle wyjść, ale żeby już na samym początku pierwsza postać wyglądała tak źle? Nie podoba mi się też wielkość logo DC, które raz jest większe, a raz mniejsze. W dodatku nie zawsze jest centralnie na środku grzbietu. Kolejnym minusem są niektóre karty komiksu, te wyglądające na „brudne”. Na szczęście w Wielkiej Kolekcji Komiksów DC Comics jest jedna, wspaniała rzecz ‒ dodatkowe zeszyty ze złotej i srebrnej ery komiksu. Oczarowało mnie to, że kończąc komiks, mogę przeczytać ważny dla danej postaci zeszyt. Mimo tych wad, jednak oceniam wydanie Eaglemoss na plus.
Kołczan jest trochę nijaki. Z jednej strony nie uważam go za zły komiks, ale z drugiej, za dobry też ciężko. Polecam komiks tym, którzy chcą poznać Łucznika, albo są ciekawi tej – często podnoszonej w rankingach – historii.
Tytuł oryginalny: Green Arrow: Quiver
Scenariusz: Kevin Smith
Rysunki: Phil Hester
Tłumaczenie: Tomasz Kłoszewski i Maciek Drewnowski
Wydawca: Eaglemoss (Egmont Polska) 2016
Liczba stron: 232 Ocena: 65/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe