Szanujący się superbohater musi przynajmniej raz w ciągu swojej kariery umrzeć, a jego śmierć wyglądać ma na definitywną. Legendarne są już zgony Supermana czy Kapitana Ameryki, ale pomniejsi herosi również mogą pochwalić się zapadającym w pamięć kopnięciem w kalendarz. Jest jednak kilku bohaterów, którym nie do twarzy z nagrobkiem i żałobną rapsodią. Dla mnie kimś takim jest Wolverine. Jednak mimo moich oczekiwań, scenarzyści Marvela postanowili ukatrupić bodaj najbardziej rozpoznawalnego członka X- Men. Gdzieś w połowie okresu Marvel NOW! Logan stracił swą zdolność regeneracji. Wiązało się to nie tylko z obniżeniem zdolności bojowej, ale i podatnością na szkodliwe czynniki. Kanadyjczyk nie należy jednak do ludzi, którzy łatwo się poddają. Nie znaczy to, że Logan zachowuje się, jakby nic się nie stało. Zerwanie członkostwa w Avengers i X-Men to najlepszy przykład, że pod metalową czachą zaczyna rodzić się niewielki, acz skłonny do rozrostu niepokój. Prowadzi on go zresztą do czynów, których nie pochwaliłby Charles Xavier, a które mogą mu przynieść tylko kolejne problemy.
A one nie przestają go ścigać – wszak gdy zwierzyna osłabnie, wokół niej krążyć zaczynają drapieżniki. Nie inaczej jest z Wolverine’em. Jego odwieczny adwersarz, Sabretooth, wiele razy dostał on niego solidne manto, lecz teraz ma ogromną przewagę. Logan stosuje metody, które niegdyś zapewne uznałby za stratę czasu – w obliczu najpoważniejszego jak dotąd zagrożenia stanowią one jednak jedyne wyjście.
To, co mnie zaskoczyło w tej serii, to humor. Słyszałem już wielu naprawiaczy życia biadolących, iż w obliczu śmierci należy się weselić, lecz jakoś nigdy do mnie to nie przemawiało. Cornell mógłby ich wszystkich zastąpić – napisał bowiem ostatni okres w życiu jednego z najbardziej niezłomnych herosów tak, jak przebiegało jego życie. Wolverine nie należy bowiem do ikonicznych herosów, jak Cap czy Kal-El, nie spodziewałem się więc natchnionych przemów, lecz jednocześnie nie oczekiwałem przyjemnego, nieco czarnego humoru i lekkiego naigrawania się z utraty zdolności. Znacznie rozluźnia to atmosferę komiksu, którego sam tytuł nie zwiastuje raczej happy endu.
Cornell z niesamowitym pietyzmem podchodzi do dziedzictwa Rosomaka. Delikatnie kreśli jego portret psychologiczny, motywy, jakimi kierował się podczas superbohaterskiej kariery i pozwala na delikatne nawiązania do jego przeszłości. Subtelność i pełen szacunek w każdym calu.
Ryan Stegman i Geraldo Sandoval dobrze oddają aspekt humorystyczny komiksu, gorzej radzą sobie ze zobrazowaniem pozostałej treści, jaką niesie ze sobą fabuła. Miejscami postaci są nadmiernie przerysowane i mimo że lubię, gdy rysownicy pozwalają sobie na odskocznię od realizmu, tutaj mamy do czynienia z nadmiarem. Nie zagłębiając się jedynie w krytykę – godne uwagi są plansze z udziałem Superior Spider- Mana.
Pierwszy tom Wolverine: Trzy miesiące do śmierci jest czymś więcej niż preludium do pożegnania jednej z najbardziej popularnych postaci komiksowych. Historia mówi o walce z własnymi słabościami, ukazanymi w sposób nie hańbiący wojownika, jakim od zawsze był Wolverine i jego zmaganiach z cieniami przeszłości w dość niekorzystnej dla niego sytuacji.
Tytuł oryginalny: Wolverine: Three Months to Die Book 1
Scenariusz: Paul Cornell
Rysunki: Ryan Stegman, Geraldo Sandoval
Tłumaczenie: Sebastian Smolarek
Wydawca: Egmont 2017
Liczba stron: 170
Ocena: 75/100