Sprawiedliwość. Wolność. Prawo. Trzy pojęcia, które dla wielu wynikają same z siebie, a nawet są ze sobą na stałe zespolone. Każde z nich jest piękne i na ich dźwięk przed oczami ukazują się dumnie łopoczące flagi, hymn, salutujący ojcowie narodu i wojacy wracający z ciężkich batalii – i to niezależnie od narodowości. Sęk jednak w tym, że owe uniwersalne frazesy są nieco idylliczne – walka o nie jest piękna, lecz ma swoje konsekwencje, a nieraz jedno stoi w opozycji do drugiego, z kolei one same będą czymś kompletnie innym dla skrajnie różniących się od siebie osób. Sędzia Dredd: Ameryka to nie komiks o stróżu prawa z wielką szczęką i z charakterystycznym hełmem na głowie – to opowieść właśnie o tych wartościach. I kilku innych, niemniej ważnych.
Komiks otwiera znakomity monolog sędziego Dredda, lecz on sam nie jest tu głównym bohaterem. Na czele historii stoi bowiem para przyjaciół – dobroduszny i poczciwy Beeny Benny oraz powabna i buntownicza Ameryka Jara. Ich relacje były typowo przyjacielskie, ale jak to bywa z takimi związkami, chłopak zakochał się bez pamięci w swojej przyjaciółce. Ta jednak, poprzez znalezienie sobie nowego środowiska, wrzuca go w otchłań zwaną friendzone. Lata mijają, a Benny staje się sławnym artystą estradowym, zaś Ameryka działa w ruchach związanych z Demokratami, którym władza bynajmniej nie jest przychylna. Niegdysiejsi przyjaciele z budynku Freda Nietzschego znajdują się więc na skrajnych pozycjach i nic nie wskazuje, aby cokolwiek miało się zmienić. Do czasu.
Całość podzielona jest na trzy części i oprócz tytułowej Ameryki, zawarto tu też historie Światło, które gaśnie i Kadet, będące jej kontynuacją, a przede wszystkim uzupełnieniem. Wszelkie sequele nie zawsze dodają czegoś swemu pierwowzorowi, a często po prostu odcinają kupony, bazując na udanym pomyśle. Parafrazując Szekspira, są głośne, krzykliwe, lecz nie znaczą nic. W tym przypadku jest inaczej – oba tytuły są zwieńczeniem historii, na które zasługiwała i są jej godne. W pierwszej obserwujemy dalsze losy kariery Benny’ego, który stracił na popularności wśród tłumów, a nawet pozwoliłbym sobie stwierdzić, że został skazany przez niego na publiczny ostracyzm przez dość odważny czyn, którego dokonał. Kadet mówi o pewnej młodej dziewczynie, szkolącej się na sędziego, między innymi pod czujnym okiem Dredda. Nadmienię tylko, że jest ona niesamowicie waleczna i niezależna, a uszczypliwości wobec tak zasłużonego funkcjonariusza jak Dredd jeszcze to podkreślają.
A gdzie miejsce dla Dredda? Bohater ten przez jednych może być odebrany jako wybiórczo pojmujący sprawiedliwość faszysta, a przez innych jako bezkompromisowy stróż prawa, którego środki nie są co prawda subtelne, ale skuteczne. Prawda, jak zawsze zresztą, tkwi pośrodku – Dredd jest dzieckiem swoich czasów- co zresztą powiedziane mu zostanie prosto w zasłoniętą hełmem twarz. W czasach, w których przyszło mu żyć, nie ma miejsca na półśrodki – brutalność i negocjacje za pomocą pięści są uzasadnione realiami bezlitosnego świata i jego sposobu istnienia. Z drugiej zaś strony to on i jemu podobni sprawiają, że świat ten właśnie tak wygląda. Najtrafniej Dredda obrazuje wspomniany monolog i jego dalsze wypowiedzi. Wniosek jest prosty – filozofii sędziego nie sposób w pełni zaakceptować, ale i całkowicie zanegować.
Colin McNeill jest autorem rysunków we wszystkich trzech historiach, lecz niewprawne oko może temu zaprzeczyć. W każdej z nich kolory nakłada bowiem inny artysta. Pierwsza część stoi na najlepszym poziomie – barwy są wyraziste, nadają kresce McNeilla realizmu i charakterystycznego klimatu, dodającego opowieści nieco melancholii. Światło, które gaśnie ma się nieco gorzej. Alan Craddock, odpowiadający tu za barwy sprawił, że kreska McNeilla wydaje się należeć do innego autora – na szczęście odkupił swe winy w umiejętnym stosowaniu kolorów. W ostatniej historii jest nieco ascetycznie, Chris Blythe zdecydował się tu bowiem na sporą dawkę odcieni szarości, co pasuje do środowiska sędziowskiego i potężnego miasta Mega-City One. W całej tej wyliczance barw zapomniałem pochwalić należycie McNeilla. Dostaje plusa za sposób przedstawienia Dredda – wielka szczęka, oszczędne, niemal żołnierskie ruchy i nienaganna postawa. Sędzia prezentuje się dumnie i godnie: budzi respekt i strach wśród tych, którzy stoją mu na drodze. Rysownik perfekcyjnie oddał też wygląd głównej pary: poczciwy chłopina z jowialnymi rysami twarzy i atrakcyjna kobieta o gęstych, ciemnych włosach i przenikliwym spojrzeniu. Dwa żywioły, które zdawać by się mogło, nie miały szans na cokolwiek więcej niż przyjaźń. Społeczny mezalians możliwy jest nawet w futurystycznym świecie, nawet jeśli nieco dziwaczny…
Opiniotwórcy podkreślają polityczno-społeczny aspekt komiksu zapominając, że jest to również przepiękny melodramat. Gatunek ten powszechnie błędnie kojarzony jest z niskich lotów produkcjami, przeznaczonymi głównie dla damskiej części publiczności, ale jak z wieloma utartymi w masowej świadomości schematami bywa, jest on po prostu błędny. Uczucie niepozornego artysty do bojowniczki o wielkie idee i ostateczny efekt tego uczucia sprawiają, że nawet sędzia Dredd chyli czoła przed parą kochanków i z godnością traktuje ich dziedzictwo.
Nie będę zapewne pionierem tego stwierdzenia, ale jeśli ktoś pragnie poznać sędziego Dredda w pigułce, niech sięga po ten komiks. Studio Lain wydało go w przyzwoitym formacie i warto było na niego tyle czekać. Sędzia Dredd: Ameryka to komiks nie tylko o twardym stróżu i wykonawcy jeszcze twardszego prawa, ale historia o wielkiej miłości, o prawdziwej cenie wolności i sprawiedliwości i walce o nie, wreszcie – o ludzkiej naturze, której nie stłamsi żaden system.
Tytuł oryginalny: Judge Dredd: America
Scenariusz: John Wagner
Rysunki: Colin McNeill
Tłumaczenie: Jakub Górecki, Sylwia Jamorska
Wydawca: Studio Lain 2017
Liczba stron: 160
Ocena: 95/100