Szkoła uwodzenia Czesława M. – recenzja komedii z Czesławem Mozilem

Już sam tytuł omawianego filmu – Szkoła uwodzenia Czesława M. – sugeruje, że mamy do czynienia z czymś co można by nazwać koszmarem krytyka. Filmem z miejsca dającym raka. Kolejnym kuriozum stworzonym na kolanie tylko po to aby w niewymagający sposób sięgnąć do kieszeni jak największej, nieświadomej niczego liczby widzów. Mimo wszystko, film z popularnym muzykiem, pod pewnym względem, jest na naszym rynku ewenementem. Wszak rzeczy podobnych do słynnego Hard Day’s Night czy Help z udziałem Beatlesów, w naszych ( i nie tylko naszych) kinach próżno szukać. Historii, które łączyłby całkiem realną personę z nieco mniej realną fabułę. Zamysł więc co najmniej intrygujący i dosyć świeży w porównaniu do wszelkich miłosnych historii znad Wisły. Co więcej (nie wiem w jakim świecie ja żyję) Szkoła uwodzenia Czesława M. mogła być ostrzem satyry wymierzonym w twardogłowy światek rodzimych celebrytów. Możliwości ucieczki od komercyjnej tandety było jak widać sporo, a i sama figura Mozila kojarzona jest z alternatywą (co prawda mainstreamową, ale jednak).

Utrzymując niemałe napięcie dotyczące oceny wartości artystycznej omawianego filmu, pozwólcie że przybliżę Wam jego fabułę. Wbrew pozorom, ogarnięcie tego co dzieje się na ekranie wymaga niemałego skupienia. Twórcy wyszli z założenia, że dadzą nam nie jeden wątek, ale kilka urwanych. Jest więc dwóch stoczniowców ze Świnoujścia zwolnionych z pracy i szukających szczęścia jako młodzi przedsiębiorcy prowadzący tytułową Szkołę Uwodzenia. Drugi istotny wątek to ten związany z tytułowym bohaterem oczywiście. Ekranowego Mozila poznajemy w fazie artystycznego upadku. Po tym jak muzyk był na szczycie (co symbolizuje urywek z X-Factor) i grał koncerty dla tłumów, coś się w nim załamuje. Czesław coraz więcej pije, imprezuje a coraz mniej tworzy. Co więcej, dowiadujemy się też, że muzyk jest śmiertelnie chory. Wtedy to Mozil porzuca swoją partnerkę i wyrusza w samotną eskapadę po kraju (namiętnie pływa wtedy promem i jeździ autobusem), która kończy się spotkaniem ze wspomnianymi wcześniej stoczniowcami. Ci zatrudniają go aby pomógł rozkręcić interes przy pomocy swojej znanej twarzy. Jak można się domyślić, efekt „znanej mordy” przebija oczekiwania wszystkich i na lekcje zaczynają walić tłumy facetów pragnących odmiany swojej nudnej egzystencji. A to tylko początek atrakcji. Na drugim planie czeka plejada drugoplanowych postaci, których historie jednak są w zasadzie nieistotne, bo mają za mało czasu aby odpowiednio wybrzmieć.

Szkoła uwodzenia Czesława M. to fantastyczny przykład na to, że dobre inspiracje i być może jeszcze lepsze chęci i aspiracje nie wystarczają aby powstał dobry film. Bo że chęci dobre były widać od pierwszych scen. Możemy wtedy podziwiać wypowiedzi znajomych Mozila (między innymi Adama Darskiego, Krzysztofa Materny czy Artura Andrusa), którzy komentują jego życiowy dołek. Ten fajny pomysł na grę z otaczającą nas rzeczywistością, parodię programów telewizyjnych lub choćby szansa na wbicie kilku szpil w świat szołbizu zostaje jednak niewykorzystany. Wygląda to niestety tak jakby kilku celebrytów zebrało się z kamerą i stwierdziło, że nagrają na własne potrzeby parę „sympatycznych dowcipów”, które – broń Boże! – nie mogą nikogo urazić. Jest więc grzecznie i nudno, a Nergala żałuje że jego garaż jest za mały na nocowanie kogoś. To jednak wierzchołek góry lodowej. Twórcy Szkoły uwodzenia chcieli prawdopodobnie aby ich film przypomniał sympatyczne komedie brytyjskie o pokroju Goło i Wesoło albo słodko-gorzkich filmów Thomasa Jensena. Siła tamtych filmów tkwiła jednak w bawieniu się ze stereotypami dotyczącymi „prostych ludzi” z jednej strony i pokazywania ich „zwykłych” problemów w atrakcyjnym dla widzów świetle. W filmie z Mozilem portrety stoczniowców pisał chyba pracownik ostatniego piętra warszawskiej korporacji. W teorii sympatyczni bohaterowie są niestety potraktowani protekcjonalnie. Dość powiedzieć, że nasi dzielni stoczniowcy choć są głównymi bohaterami zostają zarysowani bardzo oszczędnie. Jeden z nich musi być oczywiście fajtłapą pod pantoflem, a drugi to „ten obrotny” któremu biznesy nie wychodziły. Dla porównania, rozterki wewnętrzne Czesława są wałkowane niemal przez pół filmu.Kolejny poważny problem to nadmiar atrakcji w scenariuszu. W tym filmie po prostu za dużo się dzieje przez co tak naprawdę żaden wątek nie wybrzmiewa tak jak należy. Wątek tytułowej Szkoły pojawia się i znika ostatecznie nie mając większego znaczenia dla fabuły. Z kolei historia miłości Czesława, która ostatecznie okazuje się bardzo istotna zarysowana jest w dwóch scenach. Reszta pobocznych wątków potraktowana jest jeszcze gorzej. Chociażby odkrycie na nowo seksualności (tak, jest tu wątek LGBT!!!) jest zaznaczone w jednej (sic!) bardzo suchej scenie.

Na koniec jedną rzecz warto jednak podkreślić. Przy wszystkich swoich ogromnych wadach, niewykorzystaniu potencjału itd. Szkoła uwodzenia Czesława M. prezentuje się i tak lepiej niż 9 na 10 polskich romantycznych komedii. Przede wszystkim twórcy mieli do swojego filmu jako takie serce. Nie jest to czysto komercyjny filmowy produkt nakręcony w dwa dni. Czysto technicznie ujęcia są całkiem dopracowane, scenografia nie razi biedą a aktorzy się starają. Nie sposób też odmówić też oczywiście uroku samemu Mozilowi, który wystarczy że jest. To wszystko świadczy jednak jedynie o tym jak słaby jest gatunek komedii romantycznej w Polsce a nie jak dobry jest film z Czesławem M.

źródło ilustracji wyróżnienia: materiały prasowe/next film

Już sam tytuł omawianego filmu – Szkoła uwodzenia Czesława M. – sugeruje, że mamy do czynienia z czymś co można by nazwać koszmarem krytyka. Filmem z miejsca dającym raka. Kolejnym kuriozum stworzonym na kolanie tylko po to aby w niewymagający sposób sięgnąć do kieszeni jak największej, nieświadomej niczego liczby widzów. Mimo wszystko, film z popularnym muzykiem, pod pewnym względem, jest na naszym rynku ewenementem. Wszak rzeczy podobnych do słynnego Hard Day’s Night czy Help z udziałem Beatlesów w naszych ( i nie tylko naszych) próżno szukać. Historii, które łączyłby całkiem realną personę z nieco mniej realną fabułę.  Zamysł więc co najmniej intrygujący i dosyć świeży w porównaniu do wszelkich miłosnych historii znad Wisły. Co więcej (nie wiem w jakim świecie ja żyję) Szkoła uwodzenia Czesława M. mogła być ostrzem satyry wymierzonym w twardogłowy światek rodzimych celebrytów. Możliwości ucieczki od komercyjnej tandety było jak widać sporo, a i sama figura Mozila kojarzona jest z alternatywą (co prawda mainstreamową, ale jednak).    Utrzymując niemałe napięcie dotyczące oceny wartości artystycznej omawianego filmu, pozwólcie że przybliżę Wam jego fabułę. Wbrew pozorom, ogarnięcie tego co dzieje się na ekranie wymaga niemałego skupienia. Twórcy wyszli z założenia, że dadzą nam nie jeden wątek, ale kilka urwanych. Jest więc dwóch stoczniowców ze Świnoujścia zwolnionych z pracy i szukających szczęścia jako młodzi przedsiębiorcy prowadzący tytułową Szkołę Uwodzenia. Drugi istotny wątek to ten związany z tytułowym bohaterem oczywiście. Ekranowego Mozila poznajemy w fazie artystycznego upadku. Po tym jak muzyk był na szczycie (co symbolizuje urywek z X-Factor) i grał koncerty dla tłumów, coś się w nim załamuje. Czesław coraz więcej pije, imprezuje a coraz mniej tworzy. Co więcej, dowiadujemy się też, że muzyk jest śmiertelnie chory. Wtedy to Mozil porzuca swoją partnerkę i wyrusza w samotną eskapadę po kraju (namiętnie pływa wtedy promem i jeździ autobusem), która kończy się spotkaniem ze wspomnianymi wcześniej stoczniowcami. Ci zatrudniają go aby pomógł rozkręcić interes przy pomocy swojej znanej twarzy. Jak można się domyślić, efekt „znanej mordy” przebija oczekiwania wszystkich i na lekcje zaczynają walić tłumy facetów pragnących odmiany swojej nudnej egzystencji. A to tylko początek atrakcji. Na drugim planie czeka plejada drugoplanowych postaci, których historie jednak są w zasadzie nieistotne, bo mają za mało czasu aby odpowiednio wybrzmieć.    Szkoła uwodzenia Czesława M. to fantastyczny przykład na to, że dobre inspiracje i być może jeszcze lepsze chęci i aspiracje nie wystarczają aby powstał dobry film. Bo że chęci dobre były widać od pierwszych scen. Możemy wtedy podziwiać wypowiedzi znajomych Mozila (między innymi Adama Darskiego, Krzysztofa Materny czy Artura Andrusa), którzy komentują jego życiowy dołek. Ten fajny pomysł na grę z otaczającą nas rzeczywistością, parodię programów telewizyjnych lub choćby szansa na wbicie kilku szpil w świat szołbizu zostaje jednak niewykorzystany. Wygląda to niestety tak jakby kilku celebrytów zebrało się z kamerą i stwierdziło, że nagrają na własne potrzeby parę „sympatycznych dowcipów”, które – broń Boże! – nie mogą nikogo urazić. Jest więc grzecznie i nudno, a Nergala żałuje że jego garaż jest za mały na nocowanie kogoś. To jednak wierzchołek góry lodowej. Twórcy Szkoły uwodzenia chcieli prawdopodobnie aby ich film przypomniał sympatyczne komedie brytyjskie o pokroju Goło i Wesoło albo słodko-gorzkich filmów Thomasa Jensena. Siła tamtych filmów tkwiła jednak w bawieniu się ze stereotypami dotyczącymi „prostych ludzi” z jednej strony i pokazywania ich „zwykłych” problemów w atrakcyjnym dla widzów świetle. W filmie z Mozilem portrety stoczniowców pisał chyba pracownik ostatniego piętra warszawskiej korporacji. W teorii sympatyczni bohaterowie są niestety potraktowani protekcjonalnie. Dość powiedzieć, że nasi dzielni stoczniowcy choć są głównymi bohaterami zostają zarysowani bardzo oszczędnie. Jeden z nich musi być oczywiście fajtłapą pod pantoflem, a drugi to „ten obrotny” któremu biznesy nie wychodziły.  Dla porównania, rozterki wewnętrzne Czesława są wałkowane niemal przez pół filmu.Kolejny poważny problem to nadmiar atrakcji w scenariuszu. W tym filmie po prostu za dużo się dzieje przez co tak naprawdę żaden wątek nie wybrzmiewa tak jak należy. Wątek tytułowej Szkoły pojawia się i znika ostatecznie nie mając większego znaczenia dla fabuły. Z kolei historia miłości Czesława, która ostatecznie okazuje się bardzo istotna zarysowana jest w dwóch scenach. Reszta pobocznych wątków potraktowana jest jeszcze gorzej. Chociażby odkrycie na nowo seksualności (tak, jest tu wątek LGBT!!!) jest zaznaczone w jednej (sic!) bardzo suchej scenie.    Na koniec jedną rzecz warto jednak podkreślić. Przy wszystkich swoich ogromnych wadach, niewykorzystaniu potencjału itd. Szkoła uwodzenia Czesława M. prezentuje się i tak lepiej niż 9 na 10 polskich romantycznych komedii. Przede wszystkim twórcy mieli do swojego filmu jako takie serce. Nie jest to czysto komercyjny filmowy produkt nakręcony w dwa dni. Ujęcia są stosunkowo nieźle dopracowani, a aktorzy się starają. To wszystko świadczy jednak jedynie o tym jak słaby jest gatunek komedii romantycznej w Polsce a nie jak dobry jest film z Czesławem M. 

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?