„Wesele” Wojciecha Smarzowskiego jest dla nas filmem kultowym, jednym z największych osiągnięć polskiej kinematografii XXI wieku, do którego wracamy niezliczoną ilość razy i zawsze chętnie wrócimy po raz kolejny.
Cały film rozgrywa się na Weselu. Pan wsi, Wiesław Wojnar (w tej roli wybitny Marian Dziędziel, nagrodzony Orłem dla aktora pierwszoplanowego) wyprawia przyjęcie z okazji zamążpójścia jedynej córki. Aby pokazać swoją wysoką pozycję całej wsi, kupuje pannie młodej wymarzony samochód, a także „zapłaci za wszystko co zjecie i wypijecie tej nocy”. Szybko okazuje się jednak że wiele rzeczy może pójść nie tak. W dodatku Kaśka, panna młoda, od samego początku nie sprawia wrażenia jakoby miała to być „Najważniejsza i najpiękniejsza noc w jej życiu”. Co tu jest grane?
„Polskość” bije z każdej sekundy tego obrazu. Wszystkie problemy, wychodzące z powodu kombinatorstwa, główny bohater puentuje zdaniem „jakoś się dogadamy”. Przezroczysta, wysokoprocentowa ciecz leje się strumieniami (oczywiście słowacka, bo z zagranicy taniej jak w Gie Esie), a wszyscy wokół zastanawiają się, jak ograbić będącego w niemałych tarapatach gospodarza. Okazuję się, że nie wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik i tworzy się całkiem sporo problemów, z którymi Wojnar musi poradzić sobie sam. Wszystko oczywiście tonie w morzu wódki, wymiotów, a nawet i ludzkich odchodów. Smarzowski nigdy potem nie był już tak dobry w pokazaniu całego tego brudu, mimo iż pozostał on nieodłącznym elementem jego filmografii.
„Wesele” to także wielkie role aktorskie. Za wręcz Oscarowe uważam tutaj kreacje wspomnianego już Mariana Dziędziela oraz Arkadiusza Jakubika. Ten drugi zgarnął aż dwa Orły z rzędu za rolę drugoplanową, jednak według mnie nigdy nie był tak dobry, jak wtedy gdy „po nocy i w dzień wolny od pracy przyjechał, żeby pomóc” jako Notariusz Jan Janocha. Nawet mocno już upojony alkoholem dalej doskonale pamięta po co tu jest, kombinuje dla własnego zysku, niemało z remizy wynosząc, no i oczywiście wszystko „tak zrobi, że będzie nieważne”. Bo co to dla niego?
W tekście już parę razy użyłem cytatów z filmu, jednak nie oddaje to ilości i trafności aforyzmów zawartych w scenariuszu. Gwarantuje Wam, że może niekoniecznie po pierwszym, ale już po powtórnym seansie „Wesela” wiele wryje się w pamięć i włączycie te teksty do swojej mowy potocznej. Jeśli kiedyś będziecie wyprawiać wesele swojej córce, sami pewnie stwierdzicie, że „Najgorsza rzecz to suknia ślubna”. Bo choć jest to obraz przygnębiający, wytykający nam w kapitalny sposób mnóstwo narodowych wad, to ma także duże walory komediowe. To jeden z tych filmów który polecam obejrzeć wielokrotnie.
Obrazu w idealny sposób dopełnia muzyka, którą napisał Tymon Tymański, wcielający się w filmie w wokalistę weselnej orkiestry. Prymitywne teksty, w których śpiewa o krowim łajnie czy zarzynaniu prosiaków idealnie współgrają z obrazem ogólnego bałaganu na sali weselnej. Zarówno orkiestra, jak i reszta drugiego planu, z wujkiem Edkiem Wąsem (Lech Dyblik) i wujkiem Mundkiem (Jerzy Rogalski) na czele, spełnia swoją rolę wyśmienicie.
Film ma już ponad dekadę, jednak dalej jest jak najbardziej aktualny i zupełnie się nie zestarzał. Jeśli ktoś z was ma zaległości związane z tym dziełem Smarzowskiego, mam nadzieję że na to „Wesele” wysłałem odpowiednio zachęcające zaproszenie. Naprawdę nie warto go opuszczać. A najlepiej zabrać osobę towarzyszącą.