Recenzja 1. sezonu serialu political fiction Okupowani. Rosyjska inwazja na Norwegię

Nieproszeni goście

Pierwsze odcinki nowej produkcji studia Yellow Bird nie zachwycały, lecz w podsumowaniu „recenzji na pierwszy rzut oka” pozostawiłem sobie resztki nadziei, że to tylko falstart, a kolejne epizody przyniosą więcej emocji i obudzą drzemiący w Okupowanych potencjał. Niestety dalsze losy bohaterów nie przynoszą wielkiej poprawy.

Przypomnijmy podstawowe informacje. Serial Okupowani to futurystyczna wizja, w której nie tylko dochodzi do zaboru norweskich źródeł wydobycia surowców energetycznych, ale i sama Norwegia staje się tymczasowym kondominium rosyjsko-unijnym. A Rosja jak to Rosja, raz zdobytej strefy wpływów szybko nie opuści. Każdy z dziesięciu odcinków odpowiada więc za jeden miesiąc okupacji w okresie kwiecień-grudzień i przedstawia nam z kilku perspektyw reakcje oraz skandynawskie pojmowanie patriotyzmu u najważniejszych osób w państwie oraz „zwykłych” obywateli, czyli dziennikarzy, przedsiębiorców, wojskowych oraz ich rodzin.

Oczywistym wzorcem z Sevres dla Okupowanych był świetny duński serial polityczny Rząd. Norweska produkcja zapożyczyła z niego sposób prezentacji bohaterów – polityków, dziennikarzy – nie tylko podczas wykonywania pracy, ale i tego jak życie zawodowe wpływa na sferę prywatną. Twórcy serialu nie skupili się wyłącznie na powielaniu pomysłów i ograniczaniu się do dramatu politycznego, gdyż postanowili podejść całościowo do tematu okupacji i zaprezentować wydarzenia nie tylko z perspektywy polityków, ale i zwykłych obywateli, a przy okazji  uatrakcyjnić fabułę o wątki, które można przedstawić za pomocą gatunków. Twórcy wspomagają się tu głównie thrillerem szpiegowskim, który najmocniej wybrzmiewa w interakcji trójkąta Arnesen-Djupvik-Sidorova. Niestety ambicje przerosły scenarzystów, gdyż chcieli powiązać i dać parytet czasowy zbyt wielu pobocznym wątkom, co poskutkowało klasycznym ślizganiem się po ich powierzchni. Natłok pomysłów sprawia, że Okupowani nie stają się ani dramatem obyczajowo-politycznym, ani thrillerem szpiegowskim, a lichym kolażem ich obu. Słowo-klucz w przypadku Okupowanych to bezbarwność. Większość bohaterów to nudni, wyrachowanie bezpieczni, wyprani z emocji i grzeszków ludzie, a scenarzystom pomysłów starczyło tylko na intrygujący punkt wyjściowy. Mijają kolejne odcinki, a akcja stoi w miejscu, niczym wojna pozycyjna. Odczucie marazmu potęguje utrzymanie filmu w szarej kolorystyce oraz umiejscowienie akcji w pozbawionych duszy mieszkaniach oraz szklanych budynkach administracji publicznej. Cóż lepiej by było, gdyby zaufano w większym stopniu pisarzowi Jo Nesbo, pomysłodawcy Okupowanych. Autor mrocznych kryminałów na pewno dodałby odrobiny pikanterii, brudu oraz charakteru, dzięki czemu serial nie byłby tak wykastrowany i sterylny. Nie wiem również, gdzie podziało się te 10 milionów euro budżetu, bo efektownych scen jest tu niedostatek.

Ponad serial nie wznoszą się również aktorzy. Tchnąć życie w swoich bohaterów, pary restauratorki i dziennikarza, potrafią wyłącznie Ane Dahl Torp i Vegar Hoel. Kompletnym nieporozumieniem castingowym było za to obsadzenie w roli premiera Henrika Mestada. Mimika aktora nie pasuje do ról dramatycznych, przez co jego postać zachowuje się, jakby była wyjęta z parodii. W ramach ciekawostki warto wspomnieć o dwuodcinkowym epizodzie Krzysztofa Pieczyńskiego w roli rosyjskiego funkcjonariusza tajnych służb.

Okupowani mieli wszystko, aby zapisać złotymi zgłoskami w serialowej rzeczywistości. Dobrych patronów (Yellow Bird, Jo Nesbo), nośny temat, spory budżet i dobrą ekipę po obu stronach kamery (reżyserowali m.in. E.Skjoldbaerg i P. Sletaune). Wszystko to zostało zmarnowane. Finał oczywiście pozostawia furtkę pod kontynuację, lecz wątpliwe, aby widzowie chcieli, aby z niej skorzystać.

Zastępca redaktora naczelnego

Kontakt: [email protected]
Twitter: @KonStar18

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?