Nowa Lara Croft, stare problemy – recenzja filmu Tomb Raider

Na dobry blockbuster składają się trzy elementy: czytelna struktura, chemia między postaciami i (bardziej współcześnie) co najmniej umiarkowanie wysoka jakość efektów specjalnych. Taka troista natura blockbustera idealnego, z której nie zawsze zdajemy sobie sprawę, stanowi jednocześnie prosty i skuteczny przepis na osiągnięcie sukcesu odbiorczego i kasowego – z jednej strony krytycy oraz pospolici widzowie wychodzą z sali kinowej zadowoleni, szerząc wszem i wobec radosną nowinę, a z drugiej bilans wydatków i przychodów producentów zdecydowanie ciąży ku ich korzyści. Mogłoby się zatem wydawać, że z jakości danej superprodukcji użytkują obie strony i w interesie twórców leży dostarczanie filmów sprawnych, zgrabnie zrealizowanych i w ostateczności przyjemnych dla oka oraz serca. Niestety przypadek Tomb Raidera każe nam sądzić, iż wyżej zarysowana prawidłowość jest jedynie miałką mrzonką idealistów, a w rzeczywistości beneficjum może przynależeć tylko do jednego podmiotu tej rozgrywki. I bynajmniej nie jest nim widz…

https blueprint api production.s3.amazonaws.com uploads card image 733270 4785d8ad 6a0b 42dd 971f 5dc647fedbf4

Kim jest Lara Croft, wie każdy, kto znalazł się w tej recenzji. Producenci ze Square Enix (nie pomnę nazwiska reżysera, gdyż w dzisiejszym świecie, bombardowani zewsząd przeróżnymi bodźcami, i tak posiadamy zbyt wiele bezużytecznej wiedzy) zdecydowali jednak zerwać z klasycznym wizerunkiem kryptoheroiny, co widoczne było już w niedawno zakończonej serii gier z panną Croft w roli głównej. Tak samo w oczach filmowców Lara to przede wszystkim zwyczajna dziewczyna. I mimo że jest dziedziczką wielkiej fortuny, z powodów osobistych nie chce korzystać z jej uroków. Wiąże więc koniec z końcem rozwożąc jedzenie jako kurierka firmy wzorowanej na doskonale znanym nam Uberze, obraca się w cool środowisku skaterów i start-uperów, a także uczęszcza do klubu kickbokserskiego. Pod napływem nostalgii oraz doznania podbramkowej sytuacji decyduje się jednak przyjąć dobrodziejstwo oferowane jej przez zaginionego przed laty ojca, który… wcale nie jest tak zaginiony, jak mogłoby się wydawać.

W tym momencie czujny obserwator powinien dostrzec pewną subtelną prawidłowość – Square Enix, jako właściciel licencji na wizerunek Lary Croft, zrobił naprawdę wiele, by uczynić z filmu część swojego lore’u. Widoczne jest to już na poziomie samej konstrukcji postaci, ale przede wszystkim wybrzmiewa w pierwszym i moim zdaniem najistotniejszym elemencie udanego blockbustera, jakim jest struktura filmu. Wiele ze scen Tomb Raidera sprawia bowiem wrażenie wrzuconych wyłącznie w celu zademonstrowania charakterystycznych ruchów i ataków naszej Podróżniczki, co z logicznego punktu widzenia w naturalny sposób wypacza zwartość i czytelność narracji. Wiele się zmieniło, odkąd bóg filmów na licencji Uwe Boll przeszedł na skądinąd zasłużoną emeryturę, ale problemy z implementacją „growej” mechaniki w tkankę filmową pozostają te same – traktuje się je jako niemal interaktywną atrakcję, zupełnie niezwiązaną z tworzywem filmowym. Co gorsza, ubytki w strukturze nie są widocznie tylko w kontekście oddziaływania na siebie dwóch mediów, ale także na poziomie stricte scenariuszowym. Odwieczna tradycja blockbustera mówi wszak, iż aby film był czytelny i utrzymywał w widzu napięcie, to musi posiadać wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Te natomiast muszą być widocznie zaznaczone i oddzielone od siebie w podświadomości odbiorcy tak, by ten nie czuł nieprzyjemnego dysonansu podczas śledzenia ekranowych zdarzeń. Problem w tym, że w Tomb Raiderze nie uświadczymy tego mechanizmu i bynajmniej ten brak nie ma nic wspólnego z pozytywami nowofalowego rozmycia struktury. Z początku akcja pędzi na łeb na szyję, by tylko dotrzeć do momentu, w którym Lara poznaje swoje przeznaczenie, a następnie rozmienia się ona na drobne przy każdej nadarzającej się okazji. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że rozwlekanie właściwych momentów idzie w parze z rozwlekaniem tych niewłaściwych, przez co widz traci orientację w tym co dla fabuły jest ważne, a co stanowi wyłącznie marnotrawienie taśmy filmowej.

tomb2

Co do relacji między postaciami oraz postaci z otoczeniem, to i tutaj można mieć spore zastrzeżenia. O ile sama Alicia Vikander nawet sprawdza się w roli Lary Croft i jako indywiduum może uznać, że sprostała wyzwaniu Tomb Raidera, o tyle każda jej interakcja z otoczeniem gra na niekorzyść całości. Winą należy natomiast obarczyć dwa czynniki. Po pierwsze (rzecz jasna prócz Alicii) nie mamy tu ani jednej postaci z krwi i kości. Ojciec Lary (Dominic West) jest zwykłym punktem na mapie, narzędziem do osiągnięcia celu, jakim jest ściągnięcie dziewczyny na samotną, podjapońską wyspę, a czarny charakter o nazwisku Vogel (Walton Goggins) oraz jego armia brodatych hipsterów i gwiazdorów branży porno spisuje się momentami gorzej niż złoczyńcy Marvela. O pozostałych (anty)bohaterach nie wspomnę. Po drugie, i co jednocześnie stanowi o trzecim elemencie blockbustera idealnego, wiele do życzenia pozostawiają same efekty specjalne. Jest w tym filmie taka scena, gdy otwierając wrota do grobowca, z otaczających go skał sypią się kamienie. Autentycznie przyznam, że widząc tę animację na myśl (mimowolnie i podświadomie) przyszło mi intro do gry Heroes of Might and Magic IV, co z pewnością nie uchodzi za komplement. Nie wiele lepiej jest i w samych scenach akcji z wykorzystaniem „wizuali” oraz Alicii, które momentami przypominają o tym, że na Spielbergu i Jurassic Parku efekty specjalne się skończyły. Ot co.

TombRaider trailer2 header 678x381

Problem w tym, że mimo wszystko seans Tomb Raidera nie był seansem zgorszenia i zażenowania. To wszystko, co tutaj zostało wypunktowane oczywiście wpływa na negatywny obraz rzeczy, ale nadal daleko mu do totalnej porażki, za jaką można by chociaż uznać Legion Samobójców. Nie, Tomb Raider jest po prostu „byle jaki”, czyli taki, jak na filmy na licencji przystało. Dlatego też jeśli będziecie chcieli zobaczyć przygody panny Croft, lecz znudzi się wam konsolowa propozycja Sqaure Enix, to w zanadrzu jest jeszcze Angelina Jolie. Pamiętajcie o niej i nie dajcie się wyzyskiwać leniwym producentom.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?