Mudbound to produkcja, która obserwowała mnie niczym stalker. Ale zamiast robić to zza muru czy przy pomocy lornetki, spoglądała na mnie z różnych zakątków internetu wyskakując w kolejnych postach oraz artykułach. I to nie tylko w formie zachwytu recenzentów, ale i w różnych toplistach oscylujących wokół Oscarów. I Pomimo tego, że nie jest to klasyczna Oscarowa produkcja jak chociażby Breathe Serkinsa, to czuć, że w intencji reżyserów było sięgnięcie po złotą statuetkę. Czy wysokie aspiracje zaowocowały idealnym filmem?
https://www.youtube.com/watch?v=xucHiOAa8Rs
Dwie rodziny Amerykańskie aż do rdzenia. Uczciwie pracujący, żyjący w wiecznym lęku i opresji czarnoskórzy i próbujący wybić się na ich plecach biali. Mimo tego, że reżyser ukrył większość szykan białej rodziny daleko od oka kamery widz zdaje sobie z nich sprawę. Jako odbiorca bardzo chciałam znaleźć w tej rodzinie coś pozytywnego, bo nie zniosłabym kolejnej sztampowej historii. Niestety filmy to nie koncert życzeń. Wszystko w tej historii jest jaskrawe (ZBYT jaskrawe), a to na dłuższą metę nuży. Nie jestem ignorantką i zdaje sobie sprawę z tego, że życie w tamtych czasach dla Afroamerykanów było horrendalne, ale czy to automatycznie musi skutkować tak przewidywalnymi postaciami?
Mudbound nie bierze żadnego ryzyka, a jego leniwy, banalny scenariusz osłabia ciekawą narrację. Ta uknuta jest w iście literackim stylu (zresztą, film jest ekranizacją powieści Hillary Jordan o tym samym tytule). Bohaterowie będący równocześnie narratorami przeplatają ze sobą swoje wywody. Żałuję, że w żaden sposób się nie zaziębiają. Dee Rees dał nam układankę, której słuchanie jest równie nieprzyjemne co wpatrywanie się w pocięty film Zacka Snydera.
Nie zrozumcie mnie źle. Włączając Mudbound nie nawiedzi Was Tommy Wiseau – to nie jest zły film. Mimo tego, że historia nie należy do ambitnych przekazuje kilka nieśmiertelnych prawd. Najlepiej wychodzi jej to w drugiej połowie, gdy rasowe ścieranie się dwóch rodzin przechodzi na drugi plan, by ustąpić miejsca historii weterana wojennego borykającego się z amerykańską zaściankowością. Ta historia już do końca filmu wiedzie prym i to właśnie ona powinna najbardziej interesować widza. Oglądanie losów Ronsel, który przeszedł z wolnej, europejskiej ziemi na błotniste pola Missisipi są magnetyzujące. Wiąże się z tym kolejna zaleta produkcji. Za przykrywką metafory i sprawnie dobranych kadrów opowiada nam zupełnie inną historię, a ta jest jeszcze bardziej aktualna niż problemy rasowe.
Żałuję, że reżyser nie pozwolił zabłyszczeć żadnemu z aktorów. Obsada jest bardzo naturalna w swoich rolach, a po rasistowskich kwaterach porusza się z niewymuszoną lekkością. Dla mnie to jednak zbyt mało. Reżyser nie dał żadnemu z nich zabłyszczeć. Może gdyby ta naturalność i brak przełomowych momentów oscylowały wokół jednego aktora (jak np. w Patersonie Jarmuscha) łatwiej byłoby mi docenić ich kunszt.
Bardzo cieszy mnie to, że twórcy wciąż mają w sobie wigor, by opowiadać o rasizmie, ale przecież nie trzeba tego zawsze robić tak samo. Przyznaję, Mudbound próbuje flirtować z kilkoma myślami, ale robi to przedstawiając równocześnie nieśmiertelne stereotypy. Jeżeli nie zależy Wam na łapaniu w garść produkcji z szansą na wyróżnienie Akademii Filmowej możecie sobie bez żadnych wyrzutów odpuścić tę produkcję. Zamiast niej rekomenduje seans ubiegłorocznych Płotków. Mimo tego, że te dwie ekranizacje opowiadają dwie zupełnie inne historie, łączy je stalowa oś – rodzina i rasizm. Z tą uwagą, że Płoty robią to o niebo lepiej.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix