Co do zwiastuna Czerwonej Jaskółki miałem mieszane uczucia. Film szpiegowski osadzony w czasach zimnej wojny, Jennifer Lawrence jako rosyjski szpieg… Z jednej strony brzmi to jak pokłosie sukcesu Johna Wicka czy też Atomic Blonde, a z drugiej – razem z redaktorem Tomaszewskim śmialiśmy się, że jakby co nieco tutaj pozmieniać, to Disney nie musiałby się zbytnio starać z nakręceniem origin story Czarnej Wdowy. Skupmy się jednak na Czerwonej Jaskółce jako produkcie finalnym. Jennifer Lawrence i Francis Lawrence ponownie po Igrzyskach śmierci łączą swoje siły. Efekt jednak nie jest piorunujący.
Główną bohaterką produkcji jest Dominika Jegorowa, primabalerina rosyjskiego teatru Bolszoj, która w wyniku wypadku podczas występu doznała kontuzji, która dożywotnio wykluczyła ją z dalszego tanecznego performance’u. Niepewna sytuacja materialna oraz obowiązek opieki nad chorą matką zmusza Dominikę do skorzystania z propozycji wuja pełniącego ważną funkcję w rosyjskim wywiadzie. Zostaje tym samym wciągnięta w program szkoleniowy jaskółek, które przy pomocy swojego ciała mają za zadanie wydobywać ściśle tajne informacje od rosyjskich nieprzyjaciół. Celem bohaterki staje się Nate Nash z CIA, który może posiadać informacje dotyczące kreta wśród rosyjskich przełożonych.
Na papierze fabuła prezentuje się całkiem obiecująco, jednakże w praktyce nie jest już tak wspaniale. Zaczyna ona po niedługim czasie nużyć, nie tylko dlatego, że z minuty na minutę robi się coraz bardziej schematycznie, ale Czerwona Jaskółka jest po prostu niemiłosiernie rozwleczona. Sceny szkoleń, podczas których rekruci uczą się wykorzystywać swoich walorów fizycznych jako broni, a intymność postrzegać jako narzędzie służące do zaspokajania najróżniejszych perwersji celów wypadają jednak całkiem przyzwoicie. Potem mamy do czynienia ze smutną przewidywalnością i jazdą na kliszach. Scenarzyści zdecydowanie nie wysilili się, pisząc kolejne twisty fabularne, gdyż w jakikolwiek sposób nie są one w stanie zrobić takiego wrażenia, jakie powinny były zrobić. W tym wszystkim zabrakło też reżyserskiej odwagi, do jakiej skory byłby na przykład David Fincher, który raczej nie zawahałby się do zagrania na mocniejszych strunach, wywołując tym samym w widzach większe pokłady emocji niż praca Francisa Lawrence’a. Mamy do czynienia ze scenami, które mogą powodować szybsze bicie serca, jak scena tortur z wykorzystaniem narzędzia do skórowania, ale na te dwie godziny z hakiem jest ich zdecydowanie za mało.
Zapewne większość osób, które zdecydują się pójść na Czerwoną Jaskółkę, zrobią to z jednego prostego powodu – Jennifer Lawrence. Ja jej wielkim fanem nigdy nie byłem, choć jej rola w mother! Aronofsky’ego przypadła mi do gustu. Tutaj jest poprawnie, ale trudno, żeby mówić o jakichkolwiek fajerwerkach. Ulubieńcy urody Jennifer znajdą jednak tutaj coś dla ciebie, bowiem mamy do czynienia ze scenami, w których aktorka nie boi się eksponować nagich części swojego ciała. Oprócz niej na ekranie możemy zobaczyć także Joela Edgertona w roli agenta amerykańskiego wywiadu, fuzję w Vladimira Putina i Madsa Mikelsena w osobie Matthiasa Schoenaertsa, wcielającego się w podstępnego wuja Dominiki z SWR, Charlotte Rampling jako bezlitosną nauczycielkę technik seksualnych, czy też Jeremy’ego Ironsa grającego rosyjskiego generała. Z taką obsadą można było liczyć na coś więcej i ciężko nie mówić tutaj o zmarnowanym ich potencjale, a ich zrusyfikowany angielski momentami boli bardziej niż ten z Systemu z Tomem Hardym i Garym Oldmanem. Mająca w filmie swój epizod Mary-Louise Parker wypadła tutaj chyba najlepiej.
To, co nie dało mi spokoju podczas seansu, to umiejscowienie akcji w ramach czasowych. Z jednej strony mamy do czynienia z wystrojem mieszkań czy też budynkami żywcem wyjętymi z zimnowojennej epoki. Z drugiej strony, nowoczesne komputery tudzież telefony komórkowe naszym bohaterom nie są obce. Trudno jednak potem się nie zaśmiać, kiedy przykładowo bohaterka ma za zadanie podmienić nieużywane już dzisiaj dyskietki o pojemności megabajta mieszczące w sobie cenne informacje. Takie sceny potrafią razić w oczy, a w tym filmie znajdzie się ich kilka.
Czerwona Jaskółka mogła być całkiem interesującym thrillerem szpiegowskim. W zestawieniu ze Szpiegiem czy też wspomnianym wcześniej Atomic Blonde wypada niestety mizernie pod wieloma względami. Twórcom zdecydowanie zabrakło odwagi w paru scenach, żeby był to seans godny zapamiętania. Biorąc pod uwagę, że razem z Czerwoną Jaskółką do sal kinowych trafiły także Lady Bird oraz Jestem najlepsza. Ja, Tonya, wydają się one znacznie lepszym wyborem niż omawiany przeze mnie film z Jennifer Lawrence.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe