Po seansie i ponownym przeczytaniu opisu filmu dystrybutora, który rozpoczyna się następującymi słowami: “Mrożący krew w żyłach horror inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, jakie miały miejsce w jednym z najsłynniejszych nawiedzonych domów w historii”, sprawia, że w tym momencie wybucham po raz kolejny, tego wieczoru śmiechem. Mrożącym krew w żyłach horrorem na pewno nie jest. Inspirowany prawdziwymi wydarzeniami? Być może. Najsłynniejszy nawiedzony dom w historii? Szczera prawda. Winchester to nie tylko nazwisko bohaterów z Nie z tego świata. To nazwisko nosił Oliver Winchester, twórca karabinu powtarzalnego, czyli najlepszej broni XIX wieku. Natomiast jego synowa, Sara Winchester, po nagłej śmierci męża i swojego dziecka, wierzyła, że jest nawiedzana przez duchy ludzi, którzy zginęli ze słynnego wynalazku produkowanego przez jej teścia. Próbując się chronić przed złymi duchami, zleca budowę niezwykłej posiadłości składającej się z setek pokoi. Posiadłość skonstruowana jest jak labirynt, pełna prowadzących donikąd schodów i ślepych korytarzy, które mają być pułapką na duchy. W filmie śledzimy sceptycznego psychiatrę, który zostaje wynajęty przez współwłaścicieli firmy Winchester, aby zbadał stan psychiczny kobiety. Jak można się łatwo domyślać, psychiatra szybko zdaje sobie sprawę, że Sarah wcale nie jest szalona…
Zobacz również: TOP 30 – Najstraszniejsze horrory w historii!
Brzmi ciekawie? Zatem wierzcie mi, wcale nie jest ciekawe. Winchester. Dom duchów to jeden z tych horrorów, w którym pełno wad i praktycznie zero plusów. Brak tu jakiejkolwiek napięcia czy tajemnicy. Dialogi są schematyczne do bólu w wyniku czego, w czasie scen, które powinny być dramatyczne i wzbudzić grozę, widz tak naprawdę parska śmiechem i nie dowierza w to, co widzi. Sceny bywają żenujące i momentami nudne. Na tyle nudne, że widz zaczyna się zastanawiać, na co wydał pieniądze, a po kilku kolejnych scenach ma ochotę wziąć do ręki Winchestera i zrobić sobie krzywdę, albo zwyczajnie wyjść z sali kinowej. Strona wizualna tego dzieła wcale nie jest lepsza. Ukazana fasada słynnego, nawiedzonego domu jest godna pożałowania. Najczęściej posiadłość widzimy z lotu ptaka. Jest to widok prawdziwego domu Winchesterów, który jest naprawdę nieźle nakręcony. Jednak są takie sceny, które sprawią, że Was oczy zabolą. Bywa, że posiadłość jest tworzona komputerowo i uwierzcie mi, zauważycie te momenty, bo z pewnością majstrował przy nich ten sam wybitny grafik, który zaprezentował nam twarz Henry’ego Cavila w Lidze Sprawiedliwości. Natomiast gdy nie ma komputerowych dzieł czy zdjęć prawdziwego domu, to mamy marną scenografię fasady domu, która wygląda niebywale sztucznie i nawet telenowele brazylijskie mogą się pochwalić lepszą oprawą niż ten film. A najzabawniejsze jest to, że rzekomo posiadłość liczy ponad sto pokoi, a na ekranie niestety dane nam jest zobaczyć, jak bohaterowie ciągle tułają się po zaledwie pięciu, może sześciu pomieszczeniach. Niemal jak Paweł Małaszyński w dziesięciu odcinkach Belle Epoque po trzech krakowskich ulicach.
Zobacz również: TOP 10: Arcydziwne horrory
Najbardziej mi szkoda Helen Mirren, bo o ile na początku daje radę, o tyle z każdą kolejną minutą, w to, co ten film brnie, nawet Marlon Brando nie umiałby sobie z tym poradzić. Końcówka już jest na tyle marna, że non stop będziecie się śmiać. Jeśli chodzi o aktorów druogpolanowych, wcale nie wyszli lepiej od doświadczonej aktorki. Jason Clarke chyba jako jedyny wyszedł z tego w miarę cało. No, może pomijając marną podróbkę Clive’a Owena z The Knick na początku filmu.
Nie wiem, co producenci chcieli z tym filmem zdziałać. Specjalnie chyba namówili Mirren i Clarke’a do udziału w filmie, mając nadzieję, że te nazwiska chociaż trochę bardziej przyciągną widzów. I mieli rację, bo gdyby nie oni, ten film przeszedłby w kinach w ogóle niezauważony. Zatem, jeśli szukacie żenującego horroru, polecam. Ale chyba rozsądniej wydać kasę za bilet na The Room.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe