Podatek od miłości – recenzja kolejnej polskiej komedii „romantycznej”

Wskutek widocznego wzrostu jakości polskich produkcji filmowych w ostatnich latach, kino komercyjnej komedii też najwyraźniej postanowiło wziąć się za siebie. Coraz częściej Porady na zdrady zastępowane są Listami do M., a Na układy nie ma rady zostaje w multipleksach zniszczone przez Atak paniki. W tej zawierusze nagłych zmian nie sposób już nawet odgadnąć jakości produkcji po prezentowanym przezeń zwiastunie. I tak oto wybrany przeze mnie z cynicznym uśmieszkiem Podatek od miłości – zamiast niezamierzenie śmiesznym – okazał się być po prostu boleśnie nijakim.

 43023_9.jpg

TVN-owska produkcja wyraźnie powiela swoje wzorce ideałowe zaczerpnięte wprost z produkowanych przez siebie masowo seriali. W warunkach realizacyjnych przebijających większość technicznie nudnych produktów wypuszczanych co roku do kin, portretuje nam ludzi, którzy w rzeczywistości, oczyszczeni z uwłaczających im wad, są jego potencjalnymi odbiorcami tworzonego przez siebie dzieła filmowego. To młodzi korpo-dorośli, którzy swoją pewnością siebie wspinają się po szczeblach zawodowego sukcesu. To nacierający na polską stolicę idealiści ratujący planetę Ziemię przed przedwczesną śmiercią na eko-targach. Wycięci wprost z broszury doradztwa zawodowego pod przebrzmiałym hasłem “sukces”, zatrudniają coachów do radzenia sobie z nieopuszczającym stresem, a podczas przerw wybierają się do pobliskiej kawiarni na bezglutenowego croissanta. Obserwacja silnej, niezależnej, utrzymującej dom pani kierownik jest pochlebna dla polskich kobiet i dlatego tak popularna, jak dwadzieścia lat temu pochlebna była budowa postaci w Klanie. A to, że przy okazji nasza bohaterka jest niesamowicie antypatyczna, bezwzględna i cyniczna, to już mniej istotne. Przecież każdy ma jakieś wady – podkreślają włodarze TVN-u – a lekarstwem na nie może być jedynie… miłość. Miłość, którą w świecie korpo-ambicji można (a nawet należy) kupić. I jeszcze, co podkreśla dobitnie tytuł, odprowadzić od niej podatek.

 43023_4.jpg

I w tej niemalże hipokrytycznej separacji intencji najwyraźniej wychodzą wady Podatku od miłości. Składając bohaterów z samych superlatywów, tworzą postacie nie do polubienia. Ucieleśniając współczesne kanony wielkomiejskiego człowieka sukcesu, zapominają, że w parze za nim nie idzie romantyczne przywiązanie, bo jest przede wszystkim oznaką słabości. Starający się z tego wybrnąć Bartłomiej Ignaciuk czyni cuda, pisząc chłopaka głównej bohaterki na bezrobotnego Taco Hemingwaya, a bohatera zamienia w Don Juana, by tylko wyciągnąć na pierwszy plan ich właściwą dla kartonowego ideału dominację, ale gdy bohaterowie wychodzą poza nadane sobie wzajemnie łatki, reżyser nie ma już pojęcia, jak na to zaradzić. I nie trudno mu się dziwić; niedoświadczenie twórcy w końcu doprowadza do utraty kontroli nad filmem, obraz wymyka się z rąk i płynie już sam do finału, który jest jawnym (ale chyba nieświadomym) zaprzeczeniem wielkomiejskiego życia. Nagłe zwrócenie się ku konserwatywnym wartościom, waga rodziny i spełnianie dziecięcych marzeń zaskakują. Zaskakują co najmniej tak mocno, jak ubogi w prymitywne żarty scenariusz i zredukowanie ilości wyraźnych głupot do bezbolesnego minimum. Albo niesmaczny, ale nieoczekiwany w tak warszawiackiej laurce wątek molestującego zwierzchnika głównej bohaterki, który ma może ambicje coś wnieść do dyskursu społecznego, ale kończy na koleżeńskim przepychaniu się, co w obliczu niedawnych wydarzeń w Hollywood wypada przynajmniej nieelegancko.

43023_5.jpg

Podatek od miłości jest filmopodobnym produktem w pełni znaczenia tego słowa. Wycięty wprost z instruktarzu scenopisarstwa dla początkujących, nie oferuje widzom nic poza brakiem wstydu, ale to już coś, gdy mówimy o bijących szczyty popularności produkcjach sygnowanych inicjałami Vegi. I chociaż może czasem miło jest podejrzeć tę Warszawę, której nigdy nie było, poza kolejnymi odcinkami Rodzinki.pl, to ja bym raczej wolał oglądać na ekranie chociaż namiastkę prawdziwości. Niestety, tak kochający eko-sklepy bohaterowie sami składają się w całości z plastiku, niczym produkowane na masową skalę syntetyczne Pinokio. Szkoda, bo gdyby mogli choć na moment stać się prawdziwi, od własnej miłości przekazałbym 1% podatku.

Ilustracja wprowadzenia: Robert Pałka

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?