Czarna Pantera – przedpremierowa recenzja wielkiego hitu Marvela!

Film twórcy Creeda zaczął wzbudzać emocje jeszcze zanim w ogóle można było go obejrzeć. I nie chodzi tylko o rekordową liczbę wyprzedanych przedpremierowych biletów, ale i chociażby przełomowy model superherosa w tym prężnie rozwijającym się gatunku filmowym, a nawet spory wokół deklaracji obniżania oceny tego filmu w serwisie Rotten Tomatoes. Teraz, gdy pojawiają się pierwsze recenzje, a za kilka dni Czarna Pantera będzie ogólnodostępna w naszych kinach, powoli można wreszcie odłożyć na bok dyskusje na temat produkcji Cooglera jako zjawiska i przejść do meritum.

Przenosimy się do Wakandy, państwa ukrytego w Afryce o technologii dalece przewyższającej resztę cywilizacji. Akcja rozgrywa się świeżo po wydarzeniach znanych z filmu Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów, gdzie monarcha narodu stracił życie w zamachu. Zakończywszy swoje zagraniczne wojaże, książę T’Challa powraca do ojczyzny, aby zająć należne mu miejsce na tronie. Gdy wydaje się, że wszystko zaczyna się stabilizować, z zupełnie nieoczekiwanej strony przychodzi zagrożenie w postaci pewnych demonów przeszłości.

Coogler nie spieszy się z rozwojem fabuły. Niczym w Wojnie bohaterów, film rozpoczyna się pewną tajemniczą sceną, mającą miejsce na długo przed właściwą akcją, a nabierającą większego sensu po czasie. Następnie wchodzimy już w samo serce wydarzeń, czyli pełną technologiczno-lokalnego przepychu Wakandę. Trzeba przyznać, że strona wizualna jest tutaj dopieszczona aż do granic możliwości i wspaniale uwspółcześnia kraj, który fani mogą znać z komiksów związanych z postacią Czarnej Pantery. Ekspozycja Wakandy to zaiste coś, co ma pełne prawo uchodzić za wyjątkowe nie tylko w Marvel Cinematic Universe, ale i we współczesnych blockbusterach. Starczy powiedzieć, że tak klimatycznych i zapadających w pamięć lokacji nie widzieliśmy chyba od czasu Blade Runner 2049 Villeneuve’a z ubiegłego roku. A wszystko to w zróżnicowanym stylu, stanowiącym hybrydę rdzennej, afrykańskiej kultury i manifestującego się u jej boku ultranowoczesnego porządku na wzór wizjonerskich SF. Wszystko, na czele z muzyką (mariaż plemiennych rytmów i m.in. współczesnego rapu), wpisuje się w tę konsekwentnie ukształtowaną poetykę. Szkoda jedynie, że nie zachowano umiaru w tym leniwym przedstawianiu widzowi Wakandy, zaburzając nieco dynamikę narracji.

Bo tak naprawdę na wyższe obroty film wchodzi dopiero po przedstawieniu najważniejszego fabularnego twistu, wcześniej zaś ograniczając się do zaledwie kilku mniej lub bardziej gwałtownych zrywów. Gdzieś wtedy następuje dość czytelne przejście z nader standardowych formułek dla origin story do głównego wątku. A jest on naprawdę satysfakcjonujący. Rzecz jasna, nie spotkamy tam problemów przedstawionych z takim poziomem skomplikowania, co, dajmy na to, Watchmen: Strażnicy – bo to wciąż produkcja niewychodząca poza skalę skomplikowania filmów Marvela. Nadal jednak jest to nieobrażające widza i nie do końca jednoznaczne przedstawienie dwóch skrajnych, dalekich od ideału sposobów myślenia: totalnego izolacjonizmu oraz ekspansywnej polityki, polegającej na bezkompromisowym rzucaniu się do gardła przeciwnościom. Puenta zarysowuje nam ciekawy (choć oczywiście niewychodzący poza bezpieczne schematy) komentarz nawiązujący do afroamerykańskiej społeczności. Fabularnie jako całość Czarna Pantera angażuje, choć nie sposób chyba nie dostrzec, że całe to barwne widowisko mogłoby być jeszcze lepsze. Czasem ma się wrażenie, że co jakiś czas po kilku wątkach przecierających szlaki kina suberbohaterskiego Coogler i spółka sami się przestraszyli efektów swojej pracy i co rusz truchcikiem wracają do ocierającej się o sztampę przystani – bo w ten sposób można określić co niektóre scenariuszowe uproszczenia.

Do dwóch elementów w zasadzie nie mam żadnych zastrzeżeń, one zresztą zadecydowały o tym, że ocena jest taka a nie inna. Wszelkiego rodzaju sceny walk to prawdziwe perełki w MCU. Obejrzymy znakomicie wyreżyserowane, emocjonujące pojedynki, pełne akcji pościgi, jak i starcia wielkich technologii. Efektów specjalnych jest sporo, ale wpleciono je na tyle umiejętnie w konwencję filmu, że oglądanie ich w żaden sposób nie boli tak, jak np. męczące, kulawe CGI w Lidze Sprawiedliwości. Drugą rzeczą są przedstawione postaci. To, że Chadwick Boseman da sobie ponownie radę jako książę/król-superheros, można było przewidzieć zaraz po seansie trzeciego Kapitana Ameryki blisko dwa lata temu. Ale że cała plejada innych gwiazd zdaje egzamin – to dość rzadki widok, jak na film Marvela. Przede wszystkim zaskakuje ściągnięty przez Cooglera z Creeda Michael B. Jordan jako Erik Killmonger, który z dumą może stać wśród doprawdy niewielu udanych czarnych charakterów MCU, tuż obok Zemo (Daniel Bruhl) czy Vulture’a (Michael Keaton). Oprócz charyzmy Jordana, jego największym atutem jest niejednoznaczność, bowiem to jeden z tych kilku wyjątków, gdy antagonista nie jest zapychającym wątek draniem o poziomie skomplikowania żałosnego Malekitha z drugiego Thora. Niesamowicie wyróżniają się także kreacje postaci kobiecych. Nie ma tutaj miejsca na niedopracowane, wrzucone wyłącznie przez wzgląd na aktualne trendy bohaterki. Świadczy o tym sam ukształtowany system Wakandy, w którym przedstawicielki płci pięknej mogą być wojowniczkami czy uczonymi na równi z mężczyznami. Kobiety – przede wszystkim pełne wrodzonej charyzmy Nakia (Lupita Nyong’O) oraz Okoye (Danai Gurira), ale i siostra T’Challi, Shuri (Letitia Wright) – pełnią także ważne, naprawdę kluczowe role dla wielu wątków fabularnych – i nie ma tu nawet śladu doklejania. Wisienką na torcie są znakomite kreacje starych znajomych z Hobbita – Martina Freemana oraz Andy’ego Serkisa. Każdy z nich dodaje nieco charakteru wątkom po obu stronach barykady.

Czarna Pantera samą swoją tematyką przeciera szlaki w kinie superhero, nie jest to jednak bomba w rodzaju pierwszej części Avengers, a bardzo dobrze skrojony spektakl w oryginalnej jak na MCU konwencji. Do ideału jest dość daleko – czasem brakuje odważniejszego podejścia, gdzie indziej znajdą się napisane po łebkach wątki (that’s just lazy writng, jakby to powiedział Wade Wilson) – ale jego zalety w zupełności wystarczą. Jeszcze w grudniu tego roku królowi Wakandy zastąpi drogę Aquaman, czyli pretendent do innego tronu. Biorąc pod uwagę pozytywny występ Jasona Momoy w ostatnim, niezbyt przecież udanym, filmie z DCEU, pozostaje trzymać kciuki, że dojdzie do równie wyrównanych stać, co te pomiędzy T’Challą a Killmongerem.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?