Forbes nie tak dawno, bo niewiele ponad miesiąc temu opublikował ranking stu najbardziej wpływowych kobiet świata. Wynika z niego, że na globie tylko 76 kobiet ma do powiedzenia więcej niż Kathleen Kennedy. Pokazuje to, jak wielkim poważaniem cieszy się pani od Gwiezdnych wojen. Z marketingowego punktu widzenia jej decyzje cały czas się bronią, jednak mnie osobiście Kennedy wpędziła w gwiezdnowojenny problem, trwający 364 dni w roku. Tych materiałów promocyjnych, filmów, spekulacji i całej reszty jest za dużo, przez co zwyczajnie mnie nudzą i męczą. Dlatego staram się unikać jakichkolwiek dyskusji o Gwiezdnych wojnach. Jednak napisałem o 364 dniach, bo trzeba oddać królowi co królewskie. Ten jeden dzień w roku, kiedy mogę się znowu cieszyć jedną ze swoich ulubionych sag, przypada zawsze na seans kinowy nowego filmu. Niestety teraz jest nieco inaczej.
Zobacz również: Czy Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi potwierdzą romans Finna i Poe Damerona?!
Nie sposób nie zgodzić się z niektórymi zarzutami, jakie nie do końca zadowoleni fani wysuwali wobec Przebudzenia mocy. Że kopia Nowej nadziei, że za bezpieczny, że Disney trochę za bardzo żeruje na marce. Na szczęście jednak film Abramsa bronił się tym, co dla mnie i wydaje mi się, że dla Gwiezdnych wojen również, najważniejsze. Pełną nowych pytań i mnóstwem ciekawych twistów historią oraz znakomitymi bohaterami. Wprowadzić tak charakterystyczne nowe postaci do tego uniwersum to nie lada sztuka, a wykonana została świetnie. Chcemy więcej Rey, chcemy więcej Finna, chcemy więcej Kylo Rena (tu już pewnie nie wszyscy, ale ja owszem). Dlatego też moimi minimalnym wymaganiem odnośnie do seansu było podtrzymanie tradycji.
Od czego by tu zacząć, jeśli ma się filmowi tak dużo do zarzucenia. Może od fabuły. Po wydarzeniach znanych z Przebudzenia Mocy dostajemy jak zwykle krótkie tekstowe rozeznanie i ruszamy w bój. Akcja od pierwszych minut pędzi tu na złamanie karku, nie dając widzowi ani bohaterom chwili wytchnienia. Nie jest to jednak dobre z tego względu, że przy tak szybkim tempie trzeba było czymś zapchać długie 150 minut seansu. Dlatego często ma się wrażenie, że niektórzy z bohaterów (łatwiej oczywiście byłoby rozmawiać spoilerowo, ale myślę, że podczas seansu od razu załapiecie, o kogo mi chodzi) tutaj biją się o coś tylko po to, żeby mieć co w tym filmie robić. Do niczego to jednak nie prowadzi i niespecjalnie również ich rozwija.
Zobacz również: Znamy datę premiery Detektywa Pikachu!
To tempo filmu ma również związek z najważniejszym mankamentem, jaki trawi Ostatniego Jedi. Dzieją się tu bowiem rzeczy, które każdego, nawet najbardziej obrażonego na Disneya fana Gwiezdnych wojen powinny wyrzucić z fotela. Przebudzenie mocy zostawiało bowiem mnóstwo pytań, a Rian Johnson teraz musiał na nie wszystkie odpowiedzieć. I odpowiadał, w teorii często bardzo ciekawie. Problem jednak w tym, że zwroty akcji i rotrzygnięcia nie miały nawet w połowie tak dużego ciężaru jak w największych częściach sagi. Seans takiego Imperium kontratakuje to ponad dwie godziny z ciągłym wrażeniem oglądania czegoś wielkiego. Nawet Przebudzenie mocy budowało swoich bohaterów tak, że naprawdę ciekawiła nas ich historia i przyszłość. Tutaj natomiast są odpowiedzi, bo muszą być, bo fani czekają, ale często ani nie wynikają one z postępowania postaci, ani nie dźwigają ciężaru emocjonalnego. W tym aspekcie Ostatni Jedi rozczarowuje najbardziej.
Strona, w jaką poszedł film, w kwestii najważniejszych postaci zupełnie mnie nie przekonała, jednak oddzielny akapit należy się staremu wyjadaczowi, Luke’owi Skywalkerowi, bo przecież to miał być w końcu pierwszy od bardzo zamierzchłych czasów jego film. Akapit będzie jednak krótki, bo i tu bez wdawania się w szczegóły trudno napisać coś więcej. Luke jest katalizatorem większości wydarzeń, o czym każdy wiedział i każdy się spodziewał . I występ wypada nieźle, choć z wręczaniem, czy w ogóle zgłaszaniem kandydatury Marka Hamilla do Oscarów jeszcze bym się wstrzymał. Na nową gwiazdę wyrasta natomiast potraktowany poprzednio nieco po macoszemu Oscar Isaac i jego Poe Dameron. I bardzo dobrze, bo to znakomita i wnosząca powiew świeżości postać.
Zobacz również: Belfer – recenzja 2. sezonu hitu Canal+
Gwiezdne wojny, co również żadnym zaskoczeniem nie będzie, w dalszym ciągu rządzą też technikaliami. Pierwsza bitwa powietrzna, choć oparta na nieco przesadzonym budowaniu napięcia wypada znakomicie, a jedna z walk na nasze ukochane miecze świetlne wywoła orgazm u niejednego fana tych zabawek. Większy problem będzie jednak z takim podnieceniem całym filmem.
Co by nie zarzucać J.J.Abramsowi i jego filmowi, to widać było po nim jedno. Zabrał się zań gość, który jest fanem sagi i wiedział czym i jak reszcie fanów zrobić dobrze. Rian Johnson, z którym po jednym z najciekawszych filmów science-fiction ostatnich lat (Looperze), wiązałem chyba największe w tej trylogii nadzieje, wypadł przy nim jak rzemieślnik, który zrobił wszystko, czego wymagał dorobek poprzednika, jednak tak jakoś na szybko i bez serca, które zawsze najbardziej kręciło mnie w sadze. Dlatego na kolejną część pójdę już nie tylko z miłości, ale głównie z sentymentu. No chyba że ten niewielki niesmak podtrzyma Solo, najbardziej według mnie niepotrzebny film tego uniwersum.