Po niedawnym finale Syna ponownie przyszło mi recenzować adaptację rewelacyjnej książki. I ponownie nieco się rozczarowałem, jednocześnie nie mogąc zupełnie „rozjechać” omawianej pozycji, jako że mimo wszystko posiada naprawdę dużo zalet, które w ostatecznym rozrachunku bronią serial jako odrębne dzieło. Dość długo przeciągałem moment, w którym będę musiał podsumować swoje przemyślenia, ale oto wreszcie wyszła na światło dzienne moja osobista relacja ze spotkania z Amerykańskimi bogami.
Adaptacja książki Neila Gaimana wprowadza nas w szaloną wersję współczesnego świata, gdzie fantastyczne dziwy pochodzące z wierzeń ludzkich mieszają się z zupełnie normalnymi aspektami rzeczywistości. Obserwujemy Cienia (Ricky Whittle), który po długiej odsiadce w więzieniu zamiast świętować z powrót z żoną Laurą (Emily Browning), w pierwszej kolejności po wyjściu zza krat musi iść na jej pogrzeb. W trakcie podróży do rodzinnego domu Cień spotyka tajemniczego mężczyznę każącego nazywać się panem Wednesdayem (Ian McShane). I odtąd wpada w ukrytą przed większością śmiertelników stroną świata, w który sam nigdy by nie uwierzył.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Amerykańskich bogów
Ktoś mógłby zakrzyknąć: „A to Gaiman właśnie!”. I rzeczywiście, przynajmniej w pewnym stopniu taki ktoś miałby rację. Groteska wymieszana z podniosłością, poważni bogowie wrzuceni w wir naszego konsumpcyjnego życia, a za tym idzie wszelka pożądana symbolika. Nie da się chyba nie wyczuć ręki samego Gaimana, jeżeli miało się kiedykolwiek styczność z jakimś jego dziełem. Gdzie więc leży problem? Książkowy oryginał był rewelacyjną, subtelną, alegoryczną podróżą po oryginalnej interpretacji świata i zasadach nim rządzących, gdzie dawni władcy sumień ludzkich muszą radzić sobie z przytłaczającymi ich nowinkami współczesności oraz – a może przede wszystkim – ich bezlitosnymi, samozwańczymi następcami. Opisywana forma była niezwykle istotnym dodatkiem, ale wciąż dodatkiem. W serialu zaś proporcje jakby się odwróciły. To forma w swoim rozpasaniu stanowi główną część całego widowiska, a historia, która się rozgrywa, nie ma takiej siły rażenia. Nie hipnotyzuje – przynajmniej sama w sobie. Ciężko powiedzieć, czy spowodował to wkład lubującego się w nadmiernej zabawie formą Fullera, czy po prostu chęć stworzenia lekkiej odmiany ze strony Gaimana, ale przy spojrzeniu na serial chłodnym okiem, niczym przez rentgen można dostrzec pewne ubytki. Jakkolwiek wrażenia wizualne są ze wszech miar pozytywne, jakkolwiek eklektyczna muzyka dopasowująca się do danego nastroju zasługuje chyba na jakąś telewizyjną nagrodę, za bardzo skoncentrowano się na powierzchni. A szkoda, bo w ten sposób genialnie nakreślone w książce motywy związane z m.in. wpływem popkultury na mentalność społeczeństwa znajdują się jakby obok.
Swój udział ma na pewno w tym wszystkim tempo narracji i budowa wątków. Zarzut główny: są nadto rozciągnięte. Myślę, że można iść o zakład, iż twórcy od samego początku wiedzieli o powstaniu kolejnych sezonów. Poszczególne sceny zdają się być przedłużane jak tylko się da, żeby tylko mieć pretekst do kontynuacji. Rzecz jasna, znajdą się również pozytywy takiego stanu rzeczy – jak np. mimo wszystko ciekawe rozwinięcie postaci żony Cienia – jednak koszt owych zalet jest zdecydowanie zbyt wielki. Amerykańscy bogowie to historia mężczyzny wplątanego w walki potężnych istot kształtujących od tysiącleci znany nam świat. Połączeniu wzniosłości z kameralnością. Jej swoisty klimat opierał się na skontrowaniu akcji na tym właśnie wątku. Wspomniałem już w poprzednim akapicie, że jednym z czynników zubażających walory pierwowzoru była rozbuchana forma. Drugim jest rzeczone nadmierne skupianie się na tych epizodach, które w książce były zaledwie wspominanym miejscami tłem, uzupełniającym to, co najważniejsze. I choć jestem zazwyczaj zwolennikiem odważnych eksperymentów przy adaptacjach, tutaj moim zdaniem zdecydowanie przedobrzono. Gdy zaś cały odcinek poświęca się, dajmy na to, retrospekcji z życia małżeńskiego Cienia i Laury, ciężar narracji rozrzuca się niepotrzebnie na kolejne tereny, pozbawiając widowiska nieco tej gęstości i klimatu, jakiego można się po nim spodziewać. I oczywiście wspaniałe monologi Wednesdaya (McShane znowu udowadnia, że jest aktorem wybitnym), brawurowe szarże Petera Stormare’a w roli Czernoboga czy kilka znakomicie poprowadzonych elementów fabuły w sporym stopniu ratują serial. Jednak mimo wszystko czuć pewien niesmak.
Zobacz również: Syn – recenzja 1. sezonu
Amerykańscy bogowie są niczym festyn. Wielki, kolorowy, wysokobudżetowy festyn. Znajdzie się w nim i blichtr, i kompletne wizualne szaleństwo, jak również kilka niekiepskich gwiazd estrady. Jednak choć sama realizacja może stać na poziomie dalekim od przeciętnego (w istocie tak jest w recenzowanym przypadku), nigdy nie przedstawi treści dzieła literackiego tak, by móc stać obok niego ramię w ramię. I nie zrozumcie mnie źle – telewizyjny duet Gaiman-Fuller sprawdza się, bo jako samodzielne widowisko ich dziecko broni się co dosyć dobrze. Najlepszą receptą dla fanów książki jest zatem traktowanie Amerykańskich bogów jako pewną alternatywną wersję arcydzieła literatury fantasy. A całej reszcie – zwłaszcza jeżeli są fanami pokręconych, mieszających konwencje widowisk oraz/lub Fullera – także całe to szaleństwo może podejść. Są szanse, że nawet bardziej aniżeli tym pierwszym.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe