Między przyziemnym Iron Manem a zrobionym na modły realizmu Kapitanem Ameryką, Marvel wypuścił ze swojej stajni kolejną postać i podarował jej film pełnometrażowy na srebrnym ekranie. Sześcioletni (już?) Thor wyróżnia się na tle innych produkcji fazy pierwszej, budującej Marvel Cinematic Universe – ale czy pozytywnie?
Historia filmowego Thora brzmi trochę jak opowieść o herosie wyciągnięta z kart literatury, której zadaniem jest danie nauczki dzieciom. Główny bohater jest mężny i odważny, ale z tymi zaletami idzie też lekkomyślność, nieposłuszeństwo ojcu i głęboka wiara w to, że wie wszystko lepiej. Na kilka sekund przed mianowaniem Thora (klasycznie!) nowym królem Asgardu, Lodowi Giganci zaczynają swoje małe oblężenie. Wrogowie Asgardyjczyjów próbują wykraść zabrany im przed laty artefakt (Urnę przedwiecznej zimy). Sytuacja szybko zostaje opanowana, ale krnąbrny heros nie chce przepuścić okazji do bitwy i mimo zakazu ojca wybiera się na ich rodzinną planetę oponentów. Sytuacja błyskawicznie zmienia się na jego niekorzyść, a z potrzasku ratuje go ojciec – Odyn. Wszechojciec, zawiedziony zachowaniem pierworodnego syna, obdziera go z artefaktów i jego młota Mjonira, a Thora zsyła na ziemię.
Od upokarzającej zsyłki na ziemię, boga burzy i piorunów spotykają kolejne zawody. Niczym król Artur, znajduje swoją broń wbitą w kamień, ale w przeciwieństwie do bohatera legend arturiańskich nie starcza mu siły na uniesienie oręża. Największą zaletą produkcji jest zgrabne połączenie świata magii i fizyki. Wydawałoby się, że te dziedziny są niczym odpychające się magnesy. Muszę przyznać, że jedność którą tworzą w tej produkcji ogląda się nieźle. Marvel wprowadził Thora w szeregi Avengers bez łamania nadanych sobie zasad.
Na goły rzut oka widać jak reżyser manierycznie odznacza większość wątków. Każda scena w filmie ma swoje zastosowanie i powód. Nie sposób znaleźć w Thorze czegokolwiek spontanicznego – to bardzo zaplanowany film. Jednak, to wcale nie wyklucza tego, że niektóre zagadnienia były pisane na kolanie. Thor przypomina trochę grę komputerową, w której gracz biega od punktu do punktu, mierząc się z kolejnymi, małymi bossami, by wreszcie dotrzeć do matki.
Każdy komiksowy fan wyczuje w tym filmie rękę J. Michaela Straczynskiego. Pisarz nadał jej charakterystycznego hartu i (jak to w komiksach często bywa) potraktował niektóre wątki „po łebkach”. Największy twist produkcji krąży wokół kwestii prawdziwego pochodzenia jednego z bohaterów, ale finalnie widz może poczuć się pod koniec nieco stłamszony i zdezorientowany. Produkcja nie mówi jasno, czy to zaskoczenie było ekskluzywne dla widza czy dzielimy je z postacią.
Jednym z największych plusów produkcji jest gra Toma Hiddelstona. Brytyjczyk pozytywnie wyróżnia się na tle nader przeciętnych aktorów. W postać Lokiego można uwierzyć, a niejasne intencje bohatera są mylące od samego początku. W obsadzie znajduje się też między innymi Natalie Portman. Jej gra aktorska nie jest zła (wręcz przeciwnie, Portman zawsze jest niesamowita), ale jej postać jest tak tragicznie napisana, że ciężko zdzierżyć zarówno aktorkę, jak i cały wątek miłosny. Jane, napisana jest trochę na modłę Lois Lane – niby miała być przydatna i wyróżniać się na tle innych miłostek bohaterów – ale w ostatnim momencie stwórcy stwierdzili, że to jednak zły pomysł. Szkoda, bo w najnowszych komiksach Foster przejęła alias Thor – filmowa Jane się do tego nie nadaje.
Co prawda Asgard w CGI wygląda przepięknie, ale nie można powiedzieć tego samego o efektach specjalnych scen akcji odbywających się na ziemi. W Thorze nawet ogień wygląda sztucznie. Na plus nie działa też muzyka, która nie wyróżnia się niczym (czy ktoś pamięta motyw przewodni bohatera?). Kadry wyglądają jak wyjęte z podręcznika studenta szkoły filmowej, montaż dźwięku nie zaskakuje – nie oczekujcie od Thora rozmachu w produkcji.
Mimo tego, że Thor nie jest najgorszym klejnotem w koronie Marvel Cinematic Universe nie warto go powtarzać przed premierą zwieńczenia trylogii. Oprócz ładnych kostiumów, genialnego Hiddelstona i historii do której można nawiązywać w licealnych rozprawkach produkcja nie ofiaruje widzowi niczego. Fabuła jest pretekstowa, a cała reszta nijaka. Mimo licznych wad cenię twórców za odważne podejście do tematu i zgrabne połączenie dwóch światów. Muszę przyznać, że to im wyszło znakomicie, a co więcej, gdyby nie ten eksperyment nie mielibyśmy Doktora Strange’a, Strażników Galaktyki i nadchodzącej Czarnej Pantery. W tej kwestii jestem bardzo wdzięczna Thorowi!
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe